Dom, który budowałam dla cudzych marzeń

— Mamo, nie rozumiesz, my nie chcemy tu mieszkać! — głos Kamila odbił się echem od świeżo pomalowanych ścian. Stałam w kuchni, jeszcze pachnącej nowością, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie. Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że czas się zatrzymał.

Przez tyle lat wyobrażałam sobie ten moment. Każdy dzień w Niemczech — sprzątanie cudzych domów, opieka nad obcymi staruszkami, samotne wieczory w wynajętym pokoju — wszystko to znosiłam z myślą o powrocie. O tym, że kiedyś wrócę do Polski, na naszą wieś pod Lublinem, i zamieszkamy razem: ja, mój syn Kamil i jego żona Ania. Że będziemy rodziną.

Wszystko planowałam w najdrobniejszych szczegółach. Dom miał być jasny, przestronny, z dużą kuchnią — bo przecież Ania zawsze mówiła, że lubi gotować. Kamil chciał mieć własny warsztat w garażu. Nawet ogród zaprojektowałam tak, żeby było miejsce na huśtawkę dla przyszłych wnuków. Każda cegła tego domu była kupiona za pieniądze zarobione ciężką pracą i tęsknotą.

Kiedy wróciłam do Polski po piętnastu latach, czułam się jak obca we własnej ojczyźnie. Sąsiedzi patrzyli na mnie z ciekawością i zazdrością — „ta z Niemiec, pewnie bogata” — szeptali za moimi plecami. Ale ja nie czułam się bogata. Czułam się zmęczona i stara.

Pierwsze tygodnie były pełne nadziei. Kamil z Anią przyjeżdżali w weekendy pomagać przy wykończeniówce. Śmialiśmy się razem, planowaliśmy wspólne obiady, Ania przynosiła katalogi z meblami. Ale im bliżej było do przeprowadzki, tym częściej widziałam ich ciche spojrzenia, niedopowiedziane słowa.

— Mamo, my już mamy swoje życie w Lublinie — powiedział Kamil pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy przy stole. — Praca, znajomi… Nie możemy tak po prostu rzucić wszystkiego.

— Ale przecież zawsze mówiłeś, że chcesz wrócić na wieś! — próbowałam się bronić.

— To było dawno temu. Teraz wszystko się zmieniło.

Ania siedziała cicho, bawiąc się obrączką na palcu. Widziałam łzy w jej oczach, ale nie powiedziała ani słowa.

Od tamtej rozmowy wszystko się zmieniło. Dom stał się pusty i zimny. Każde pomieszczenie przypominało mi o niespełnionych marzeniach. Kuchnia bez zapachu świeżego chleba, salon bez śmiechu dzieci. Ogród zarastał chwastami.

Próbowałam ich przekonać na różne sposoby. Zapraszałam na obiady, piekłam ulubione ciasta Kamila. Proponowałam nawet, że oddam im cały dół domu, a sama zamieszkam na górze. Ale oni coraz rzadziej przyjeżdżali.

Pewnego dnia zadzwoniła Ania.

— Pani Zosiu… — zaczęła niepewnie. — Chciałam tylko powiedzieć, że… jesteśmy wdzięczni za wszystko, co pani zrobiła. Ale my naprawdę nie chcemy opuszczać miasta. Tam jest nasze życie.

Nie odpowiedziałam nic. Po prostu odłożyłam słuchawkę i długo siedziałam w ciszy.

Z czasem zaczęłam unikać ludzi. Sąsiadki pytały: „A kiedy syn się wprowadzi?” Udawałam, że nie słyszę albo zmieniałam temat. Wieczorami siadałam na werandzie i patrzyłam na zachodzące słońce nad polami. Czułam się jak cień samej siebie.

Któregoś dnia odwiedziła mnie stara przyjaciółka z dzieciństwa, Halina.

— Zosiu, po co ci ten wielki dom? Przecież sama tu nie wytrzymasz.

— Budowałam go dla Kamila… dla Ani… dla wnuków — odpowiedziałam cicho.

Halina pokręciła głową.

— Może czas zacząć żyć dla siebie?

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Czy potrafię jeszcze żyć dla siebie? Przez tyle lat wszystko robiłam dla innych: dla męża (który odszedł), dla syna (który dorósł), dla rodziny (która się rozpadła). Czy zostało we mnie coś mojego?

Zaczęłam powoli oswajać samotność. Znalazłam stare zeszyty z młodości i zaczęłam pisać pamiętnik. Chodziłam na długie spacery po polach, rozmawiałam z sąsiadkami o pogodzie i uprawie ziemniaków. Czasem odwiedzała mnie Ania — sama, bez Kamila — przynosiła ciasto i opowiadała o pracy w szkole.

— Pani Zosiu, niech pani nie myśli, że to wszystko na darmo — powiedziała kiedyś cicho. — Dzięki pani Kamil miał szansę na lepsze życie.

Uśmiechnęłam się smutno.

— Ale czy to życie musi być tak daleko ode mnie?

Czasem wydaje mi się, że ten dom jest jak pomnik mojej tęsknoty i niespełnionych nadziei. Każda cegła przypomina mi o tym, ile poświęciłam — i jak niewiele z tego zostało dla mnie samej.

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na ogród pełen chwastów. Słyszę śmiech dzieci sąsiadów za płotem. Myślę o wszystkich kobietach takich jak ja — które przez lata pracowały za granicą, budując domy dla cudzych marzeń.

Czy warto było poświęcić wszystko dla rodziny? Czy można nauczyć się żyć tylko dla siebie? A może szczęście to coś zupełnie innego niż dom pełen ludzi?