Wiek siedemdziesięciu lat: Dom pełen ludzi, a jednak samotność

— Znowu kupiłaś nie ten chleb — głos Kasi przeszył powietrze jak igła. Stałam przy kuchennym blacie, rozpakowując torby z zakupami, które ledwo doniosłam z osiedlowego sklepu. Dłonie mi drżały, bo wiedziałam, co zaraz nastąpi. — Prosiłam o bezdrożdżowy. Piąty raz przypominam — dodała, przewracając oczami i wyrywając mi bochenek z rąk. Obróciła go w dłoniach, jakby szukała na nim śladów mojej winy.

Chciałam coś powiedzieć, przeprosić, ale głos ugrzązł mi w gardle. Stałam tam jak dziecko przyłapane na czymś złym. Mój syn Michał nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. Siedział przy stole, obok niego wnuczka Ola, która tylko rzuciła mi krótkie „cześć” i wróciła do swoich słuchawek. W tym domu byłam jak cień — obecna, ale niewidzialna.

Kiedyś marzyłam o tym, że na starość będę otoczona rodziną. Że dom będzie pełen śmiechu, zapachu ciasta i rozmów do późna. Tymczasem codzienność wyglądała inaczej: byłam tu tylko po to, żeby ugotować obiad, posprzątać po wszystkich i czasem odebrać Olę ze szkoły. Nawet pies już mnie nie słuchał.

— Mamo, możesz nie stukać tak tymi garnkami? — Michał w końcu spojrzał na mnie z irytacją. — Kasia ma dziś ważny call w pracy.

Przeprosiłam cicho i zaczęłam myć naczynia jeszcze wolniej, starając się nie robić hałasu. Woda była lodowata, ale nie miałam odwagi poprosić o ciepłą. Zresztą, czy ktoś by mnie usłyszał?

Wieczorem usiadłam na swoim łóżku w małym pokoiku na końcu korytarza. Przez cienką ścianę słyszałam śmiech Kasi i Michała. Rozmawiali o czymś, czego nie rozumiałam — o nowych aplikacjach, pracy zdalnej, planach na wakacje. Nikt mnie nie zapytał, czy czegoś potrzebuję, czy dobrze się czuję.

Pamiętam dzień, kiedy się tu wprowadziłam. Po śmierci męża nie mogłam już mieszkać sama — tak przynajmniej wszyscy mówili. „Będzie ci lepiej z nami”, zapewniał Michał. „Nie będziesz taka samotna”. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to prawda.

Pierwsze tygodnie były nawet dobre. Ola pokazywała mi swoje rysunki, Kasia pytała o przepisy na pierogi. Ale potem wszystko się zmieniło. Zaczęły się pretensje o drobiazgi: źle posprzątana łazienka, nie taki makaron do zupy, za głośno nastawiony telewizor. Z każdym dniem czułam się coraz bardziej zbędna.

Pewnego popołudnia usłyszałam rozmowę Kasi z Michałem przez uchylone drzwi:
— Twoja mama znowu zostawiła otwarte okno w kuchni. Wiesz, ile płacimy za ogrzewanie?
— Daj spokój, ona już taka jest…
— Ale ile jeszcze to wytrzymamy? Może powinna zamieszkać gdzie indziej? Są domy opieki…

Serce mi zamarło. Przez chwilę miałam ochotę wybiec i krzyczeć: „Jestem tutaj! Słyszę was!” Ale tylko siedziałam w ciemności i płakałam cicho w poduszkę.

Z czasem zaczęłam unikać wszystkich. Wychodziłam do sklepu wcześnie rano, żeby nie spotkać sąsiadów i nie tłumaczyć się z siatkami pełnymi zakupów dla rodziny, która nawet nie dziękowała za obiad. Czasem siadałam na ławce pod blokiem i patrzyłam na dzieci bawiące się na placu zabaw. Zazdrościłam im tej beztroski.

Najgorsze były święta. Wszyscy razem przy stole — a ja czułam się jak mebel przesunięty pod ścianę. Kiedyś to ja piekłam makowiec i lepiłam uszka do barszczu. Teraz Kasia zamawiała wszystko przez internet i tylko rzucała mi polecenia: „Podgrzej to”, „Przetrzyj stół”, „Nie przeszkadzaj”.

Pewnego dnia Ola przyszła do mnie do pokoju.
— Babciu… czemu jesteś taka smutna?
Spojrzałam na nią i zobaczyłam w jej oczach cień troski.
— Czasem człowiek czuje się samotny nawet wśród bliskich — odpowiedziałam cicho.
Ola przytuliła mnie mocno. To był pierwszy raz od miesięcy, kiedy ktoś mnie objął.

Ale to trwało tylko chwilę. Potem znów byłam sama ze swoimi myślami.

Zaczęłam pisać listy do mojego zmarłego męża. Pisałam o wszystkim: o tym, jak bardzo mi go brakuje, jak ciężko jest być niewidzialną dla własnej rodziny. Listy chowałam do szuflady — wiedziałam, że nikt ich nigdy nie przeczyta.

Czasem zastanawiałam się: może to ze mną jest coś nie tak? Może jestem zbyt stara, zbyt powolna, zbyt… zbędna? Ale potem przypominałam sobie siebie sprzed lat — kobietę pełną życia, która potrafiła rozbawić całą rodzinę jednym żartem.

Dziś mam siedemdziesiąt lat i wiem jedno: najgorsze to nie pusta przestrzeń wokół ciebie, ale dom pełen ludzi, którzy cię nie potrzebują. To uczucie bycia nikim wśród najbliższych boli bardziej niż samotność czterech ścian.

Czasem pytam siebie: czy można jeszcze odzyskać swoje miejsce w świecie? Czy ktoś zauważy moją obecność zanim będzie za późno? Może są inni tacy jak ja — niewidzialni wśród własnej rodziny? Co wy byście zrobili na moim miejscu?