Dwa lata później: Miłość w garsonierze, rozwód i córka Marka

— Milena, proszę cię, nie zostawiaj tych butów na środku! — mój głos odbił się echem od ścian naszej ciasnej garsoniery. Dziewczyna spojrzała na mnie z niechęcią, a Mark, mój mąż, udawał, że nie słyszy. Siedział przy stole, przeglądając jakieś papiery, jakby świat wokół niego nie istniał. W tamtej chwili poczułam się jak intruz we własnym domu.

Dwa lata temu byłam pewna, że miłość wystarczy. Mark był rozwiedziony, miał za sobą trudne chwile i dziesięcioletnią córkę z poprzedniego małżeństwa. Ja — pełna nadziei, gotowa na kompromisy, zakochana po uszy. Wierzyłam, że razem damy radę wszystkiemu. Nasza garsoniera na warszawskiej Pradze wydawała się wtedy przytulnym gniazdkiem, miejscem, gdzie zaczniemy nowe życie. Nie przeszkadzało mi, że jest ciasno — liczyło się tylko to, że jesteśmy razem.

Pierwsze miesiące były jak z bajki. Mark był czuły, opiekuńczy, a ja starałam się być dla niego wsparciem. Milena przyjeżdżała do nas tylko na weekendy — wtedy robiłam wszystko, by poczuła się u nas dobrze. Pieczone ciasta, wspólne gry planszowe, wieczorne rozmowy o szkole i przyjaciołach. Byłam dumna z siebie, że potrafię stworzyć ciepłą atmosferę dla dziecka, które nie jest moje.

Ale potem wszystko zaczęło się zmieniać. Była wiosna, kiedy Mark zadzwonił do mnie z pracy.

— Słuchaj, Aniu… Musimy porozmawiać. Milena będzie musiała zamieszkać z nami na stałe.

Zamarłam. Wiedziałam, że jego była żona wyjeżdża za granicę do pracy i nie może zabrać córki ze sobą. Ale nie byłam gotowa na to, by dzielić naszą mikroskopijną przestrzeń z dziesięciolatką przez cały czas.

— Damy radę — powiedział Mark z przekonaniem. — Przecież jesteśmy rodziną.

Chciałam wierzyć w te słowa. Przez pierwsze tygodnie starałam się być wyrozumiała. Milena była zamknięta w sobie, tęskniła za matką i swoim dawnym pokojem. Nasza garsoniera stała się polem bitwy o prywatność i spokój. Każdy kąt był zajęty przez jej rzeczy: zeszyty, ubrania, zabawki. Nie miałam już gdzie schować własnych książek czy kosmetyków.

Wieczorami płakałam w łazience, żeby nikt nie słyszał. Mark coraz częściej wracał późno z pracy albo zamykał się w swoim świecie. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać o problemach, wzruszał ramionami.

— Przesadzasz, Aniu. To tylko kwestia przyzwyczajenia.

Ale ja czułam się coraz bardziej samotna. Milena traktowała mnie jak obcą osobę — nie chciała ze mną rozmawiać, ignorowała moje prośby i polecenia. Czasem miałam wrażenie, że specjalnie robi mi na złość: zostawia brudne naczynia w zlewie, rozrzuca ubrania po całym mieszkaniu, trzaska drzwiami.

Pewnego wieczoru wybuchłam.

— Marku, ja tak dłużej nie mogę! Nie mam już siły walczyć o każdy kawałek podłogi! Czuję się jak intruz!

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

— To moja córka. Muszę jej pomóc. Ty też powinnaś to zrozumieć.

— Rozumiem! Ale kto pomoże mnie? — łzy napłynęły mi do oczu.

Milena stała w drzwiach i patrzyła na nas szeroko otwartymi oczami. Poczułam się winna — przecież to nie jej wina, że świat dorosłych jest taki skomplikowany.

Od tamtej pory między mną a Markiem pojawił się mur milczenia. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub ucieczką w codzienne obowiązki. Przestaliśmy rozmawiać o marzeniach — o większym mieszkaniu, wspólnych wakacjach czy dziecku. Wszystko zeszło na dalszy plan.

Moja mama powtarzała mi przez telefon:

— Aniu, musisz myśleć o sobie. Nie możesz być zawsze tą silną.

Ale jak miałam odejść? Przecież kochałam Marka. Kochałam nasze wspólne chwile sprzed tego wszystkiego. Ale teraz… teraz czułam tylko pustkę i zmęczenie.

Ostatnia kropla przelała czarę goryczy pewnego sobotniego poranka. Milena wróciła ze szkoły zapłakana — ktoś ją wyśmiał za stare buty. Chciałam ją przytulić, pocieszyć, ale ona odsunęła się ode mnie jak od obcej osoby.

— Nie jesteś moją mamą! — krzyknęła i zatrzasnęła drzwi do łazienki.

Mark spojrzał na mnie oskarżycielsko.

— Mogłaś być dla niej milsza.

Wtedy poczułam, że już nie mam siły walczyć o coś, co dawno przestało istnieć. Spakowałam kilka rzeczy do torby i wyszłam na klatkę schodową. Siedziałam tam przez godzinę, patrząc przez okno na szare podwórko i zastanawiając się: gdzie popełniłam błąd? Czy mogłam zrobić coś inaczej?

Dziś siedzę przy biurku w wynajętym pokoju na Ochocie i piszę pozew o rozwód. Dwa lata temu wierzyłam w bajkę o miłości silniejszej niż wszystko. Teraz wiem, że czasem miłość to za mało — zwłaszcza gdy życie staje się zbyt ciasne dla marzeń dwojga ludzi i dziecka z poprzedniego związku.

Czy mogłam uratować to małżeństwo? Czy powinnam była walczyć mocniej? A może czasem trzeba po prostu odejść i zacząć od nowa? Co wy byście zrobili na moim miejscu?