Mi jedliśmy kaszę, oni delicje: Gdzie zniknęła sprawiedliwość w naszej rodzinie?
„Oni jedzą delicje, my kaszę… Gdzie jest sprawiedliwość?” – te słowa krążyły mi po głowie, kiedy patrzyłam na parującą miskę kaszy stojącą pośrodku naszego starego, porysowanego stołu. Było już późno, dzieci siedziały cicho, zerkając na mnie spod rzęs. Wtedy usłyszałam dźwięk klucza w zamku. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do mieszkania weszli mój brat Paweł z żoną Martą. Pachniało od nich czymś drogim, perfumami i świeżością, jakby wrócili z restauracji, a nie z pracy.
– Dobry wieczór – rzuciłam, starając się ukryć zmęczenie w głosie.
Paweł tylko skinął głową, a Marta nawet nie spojrzała w naszą stronę. Zatrzymali się na chwilę w korytarzu, rozmawiając półgłosem. Usłyszałam szelest papierowych toreb i cichy śmiech. Wtedy zebrałam się na odwagę.
– Może zjemy razem kolację? – zaproponowałam, próbując nadać głosowi lekkości.
Marta spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem, jakby nie rozumiała, o co mi chodzi.
– Dziękujemy, już jedliśmy – odpowiedziała chłodno i pociągnęła Pawła za rękę. – Jesteśmy zmęczeni.
Zamknęli się w swoim pokoju. Zostałam sama z dziećmi i pytaniem w sercu: dlaczego nasza rodzina jest tak podzielona? Gdzie zniknęła sprawiedliwość?
Kiedyś było inaczej. Pamiętam czasy, gdy wszyscy siadaliśmy razem do stołu – mama gotowała rosół, tata opowiadał dowcipy, a Paweł zawsze dzielił się ostatnim kawałkiem chleba. Teraz wszystko się zmieniło. Po śmierci rodziców dom podzielił się na dwa światy: ich – pełen wygód i nowych ubrań – i nasz – skromny, pełen wyrzeczeń i niepokoju o jutro.
Odkąd straciłam pracę w sklepie spożywczym, ledwo wiążę koniec z końcem. Zasiłek ledwo starcza na czynsz i rachunki. Dzieci rosną szybko, a ja coraz częściej muszę wybierać: kupić im nowe buty czy zapłacić za prąd? Paweł pracuje w banku, Marta jest nauczycielką angielskiego. Ich życie to inna bajka – samochód pod oknem, weekendy w Zakopanem, kolacje na mieście.
Czasem myślę, że może jestem im ciężarem. Po śmierci mamy Paweł nalegał, żebym została w mieszkaniu rodzinnym razem z dziećmi. „Będzie nam raźniej” – mówił wtedy. Ale od kiedy Marta się wprowadziła, wszystko się zmieniło. Przestałyśmy rozmawiać o drobiazgach, coraz częściej unikałyśmy siebie w kuchni. Ona gotuje tylko dla nich – łosoś, sałatki, czasem sushi. My jemy kaszę, ziemniaki albo zupę na kościach.
Dzieci pytają czasem: „Mamo, dlaczego ciocia nie chce z nami jeść?” Nie wiem, co mam im odpowiedzieć. Że świat jest niesprawiedliwy? Że nawet w rodzinie można być obcym?
Tamtego wieczoru nie wytrzymałam. Kiedy dzieci poszły spać, zapukałam do ich drzwi. Otworzył Paweł.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam cicho.
Marta siedziała na łóżku z laptopem na kolanach. Spojrzała na mnie chłodno.
– Słuchamy – rzuciła krótko.
Zebrałam się na odwagę:
– Czuję się tu coraz bardziej obco. Dzieci też to widzą. Może powinniśmy ustalić jakieś zasady? Albo… może powinnam poszukać innego miejsca?
Paweł spuścił wzrok.
– To nie tak… Po prostu… Marta potrzebuje spokoju po pracy. Ty masz dzieci…
– A ja nie potrzebuję spokoju? – przerwałam mu drżącym głosem. – My też jesteśmy rodziną!
Marta zamknęła laptopa z hukiem.
– To nie jest kwestia rodziny! Po prostu mamy inne potrzeby! Nie możemy ciągle dzielić wszystkiego! – powiedziała ostro.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Ale dzielimy ten sam dom! Czy naprawdę tak trudno usiąść razem do stołu?
Zapadła cisza. Paweł patrzył gdzieś w bok, Marta zaciskała usta.
Wyszłam stamtąd ze ściśniętym sercem. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok. W głowie dudniło mi jedno pytanie: czy to ja jestem problemem?
Następnego dnia dzieci wróciły ze szkoły smutne. Kacper powiedział mi szeptem:
– Ciocia dała nam zakaz wchodzenia do ich pokoju…
Poczułam gniew i bezsilność jednocześnie. Czy naprawdę doszło do tego, że własna rodzina traktuje nas jak intruzów?
Wieczorem zadzwoniła do mnie przyjaciółka Ania.
– Wyglądasz na przygnębioną – powiedziała przez telefon.
Opowiedziałam jej wszystko. Słuchała uważnie, a potem westchnęła:
– Może czas pomyśleć o zmianie? Może lepiej będzie wam osobno?
Nie spałam całą noc. Przeglądałam ogłoszenia o wynajmie kawalerek. Wszystko było poza moim zasięgiem finansowym. Ale czy można żyć tak dalej?
Kilka dni później Paweł zaproponował rozmowę przy kawie.
– Przepraszam cię za Martę… Ona po prostu nie umie się odnaleźć w tej sytuacji – tłumaczył się nieporadnie.
– A ty? Umiesz? – zapytałam cicho.
Spojrzał na mnie bezradnie.
– Nie wiem… Chciałem dobrze… Ale chyba wszystko zepsułem.
Siedzieliśmy długo w milczeniu. W końcu powiedziałam:
– Chcę tylko normalności. Chcę, żeby moje dzieci czuły się tu jak w domu.
Paweł obiecał spróbować coś zmienić, ale wiedziałam już wtedy, że nic nie będzie takie jak dawniej.
Dziś znów siedzimy przy stole we troje. Kasza stygnie na talerzach, dzieci milczące grzebią widelcami w jedzeniu. Za ścianą słychać śmiech Marty i Pawła – oglądają jakiś film, pewnie jedząc swoje delicje.
Patrzę na swoje dzieci i zastanawiam się: czy naprawdę musimy wybierać między godnością a przetrwaniem? Czy sprawiedliwość istnieje tylko w bajkach dla dzieci? A może to my sami musimy ją sobie wywalczyć?