W pułapce własnej dobroci: Jak oddanie mieszkania synowi i synowej zmieniło moje życie w koszmar
– Mamo, przecież mówiłaś, że chcesz nam pomóc! – głos Adama drżał, ale nie było w nim już tej czułości, którą pamiętałam z dzieciństwa. Stał w przedpokoju mojego mieszkania, a za nim Marta, jego żona, patrzyła na mnie z wyraźną niecierpliwością.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta rozmowa będzie początkiem końca wszystkiego, co znałam. Oddałam im klucze do mojego dwupokojowego mieszkania na warszawskim Bródnie, przekonana, że robię to z miłości. Adam miał trzydzieści dwa lata, Marta była w ciąży. Wynajmowali kawalerkę na obrzeżach miasta, ledwo wiązali koniec z końcem. „To tylko na jakiś czas” – powtarzałam sobie i im. „Ja się przeniosę do cioci Haliny na Pragę, a wy będziecie mieli spokój i miejsce dla dziecka.”
Nie spodziewałam się wdzięczności. Ale nie spodziewałam się też tego, co nastąpiło potem.
Pierwsze tygodnie były pełne nadziei. Adam dzwonił codziennie, Marta wysyłała zdjęcia rosnącego brzucha. „Mamo, jesteś najlepsza” – pisał syn. Czułam się potrzebna. Ciocia Halina przyjęła mnie z otwartymi ramionami, choć jej mieszkanie było ciasne i pełne starych mebli. „To tylko na chwilę” – powtarzałyśmy sobie nawzajem.
Ale chwila zamieniła się w miesiące. Adam coraz rzadziej odbierał telefon. Marta przestała odpisywać na wiadomości. Kiedy dzwoniłam, słyszałam w tle płacz dziecka i jej zirytowany głos: „Nie teraz, pani Anno”. Pani Anno – tak zaczęła do mnie mówić. Jakbyśmy były obcymi ludźmi.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam pod swoje dawne mieszkanie. Stałam pod drzwiami z torbą pełną prezentów dla wnuczki Zosi. Nikt nie otworzył. Dopiero sąsiadka z naprzeciwka wyszła wyrzucić śmieci i spojrzała na mnie ze współczuciem.
– Pani Aniu, oni rzadko tu są… Często wyjeżdżają do rodziców Marty pod Radomem.
Zacisnęłam usta. Nie chciałam płakać na klatce schodowej.
Wieczorem zadzwonił Adam.
– Mamo, nie możesz tak po prostu przychodzić bez zapowiedzi – powiedział chłodno. – Mamy swoje życie.
– Przecież to moje mieszkanie… – wyszeptałam.
– Już nie, mamo. Przepisałaś je na nas.
Poczułam się jak intruz we własnym życiu.
Ciocia Halina zaczęła coraz częściej narzekać na mój pobyt. „Anka, ja już nie mam siły… Ty tu siedzisz, a ja muszę się wszystkim zajmować!” – krzyczała pewnego wieczoru, gdy wróciła zmęczona z zakupów. Próbowałam jej pomagać, gotowałam obiady, sprzątałam, ale czułam się coraz bardziej niepotrzebna.
W pracy – bo jeszcze pracowałam jako bibliotekarka w osiedlowej bibliotece – koleżanki patrzyły na mnie z politowaniem.
– Oddałaś wszystko dzieciom? – pytała Basia przy kawie. – Ja bym tak nie mogła.
– Ale przecież to rodzina… – tłumaczyłam się sama przed sobą.
Z czasem zaczęły mnie dręczyć bezsenne noce. Leżałam na rozkładanej kanapie cioci Haliny i patrzyłam w sufit. Przypominały mi się czasy, gdy Adam był mały. Jak tulił się do mnie po koszmarach nocnych. Jak płakał po rozbitym kolanie i krzyczał: „Mamo!” Dziś już nie potrzebował mojej obecności.
W końcu zebrałam się na odwagę i poprosiłam Adama o spotkanie.
– Synku… czy mogłabym wrócić choć na chwilę? – zapytałam cicho w kawiarni przy Rondzie Wiatraczna.
Adam spojrzał na mnie z irytacją.
– Mamo, przecież ustaliliśmy… To jest teraz nasze mieszkanie. Marta źle się czuje w twojej obecności. Poza tym… nie chcemy zamieszania przy Zosi.
– Ale ja nie mam gdzie mieszkać! – głos mi się załamał.
– Przecież masz ciocię Halinę! – rzucił bez namysłu.
Wyszłam z kawiarni z poczuciem upokorzenia. Po raz pierwszy w życiu poczułam do własnego dziecka żal i gniew.
Zaczęły się plotki w rodzinie. Siostra mojej mamy zadzwoniła pewnego wieczoru:
– Anka, co ty najlepszego zrobiłaś? Oddałaś wszystko synowi? A on cię tak potraktował?
Nie miałam siły tłumaczyć się komukolwiek.
Któregoś dnia ciocia Halina zachorowała i trafiła do szpitala. Zostałam sama w jej mieszkaniu. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o sobie: „A co ze mną? Czy ja już nic nie znaczę?”
Próbowałam jeszcze raz porozmawiać z Adamem. Tym razem przez telefon.
– Synku… ja naprawdę potrzebuję pomocy…
– Mamo, my też mamy swoje problemy! Marta jest zmęczona, Zosia ciągle choruje… Nie możemy ci teraz pomóc!
Zrozumiałam wtedy, że zostałam sama.
Przez kolejne miesiące żyłam jak cień samej siebie. W pracy byłam coraz bardziej rozkojarzona, koleżanki unikały trudnych tematów. Wieczorami siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Czułam się jak duch – niewidzialna dla wszystkich.
Pewnego dnia przyszło pismo z urzędu miasta: ciocia Halina zostawiła mi w testamencie swoje mieszkanie. Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Ulgę – bo miałam gdzie mieszkać; smutek – bo straciłam ostatnią osobę, która mnie naprawdę rozumiała.
Adam zadzwonił dopiero po pogrzebie cioci.
– Mamo… słyszałem o Halinie… Przykro mi…
Nie miałam już siły rozmawiać o przeszłości.
– Dziękuję za telefon – powiedziałam tylko i odłożyłam słuchawkę.
Dziś mieszkam sama na Pradze. Mam swoje cztery kąty, ciszę i spokój. Z Adamem widuję się rzadko; Marta unika kontaktu ze mną. Zosię widuję tylko od święta.
Czasem pytam siebie: czy warto było poświęcić wszystko dla rodziny? Czy matczyna miłość powinna mieć granice? Czy ktoś z was też kiedyś poczuł się zdradzony przez najbliższych?