Zemdlałam na rodzinnej imprezie – bo mój mąż zostawił mnie samą z noworodkiem

– Zosia, wszystko w porządku? – głos mojej mamy rozbrzmiał w kuchni, kiedy próbowałam nalać sobie kawy. Moje ręce drżały, a świat wirował mi przed oczami. Odpowiedziałam coś niewyraźnie, bo nie chciałam, żeby ktokolwiek zauważył, jak bardzo jestem na skraju wytrzymałości. Ale już wtedy czułam, że zaraz stanie się coś złego.

Ostatnie tygodnie były dla mnie jak niekończący się koszmar. Urodziłam naszą córeczkę, Hanię, miesiąc temu. Mój mąż, Tomek, jeszcze w ciąży obiecywał, że będziemy drużyną – że razem przejdziemy przez wszystkie trudy rodzicielstwa. Wierzyłam mu. Chciałam wierzyć. Ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

Od pierwszych dni po powrocie ze szpitala zostałam sama ze wszystkim. Tomek wracał z pracy i od razu siadał przed komputerem albo wychodził z kolegami. Gdy prosiłam go o pomoc – żeby przewinął Hanię albo choć przez chwilę ją ponosił, żebym mogła się zdrzemnąć – wzdychał ciężko albo mówił: „Przecież cały dzień pracuję, daj mi spokój”.

Nie spałam po nocach. Hania budziła się co dwie godziny, płakała, miała kolki. Ja chodziłam jak zombie, z podkrążonymi oczami i głową pełną mgły. Czasem łapałam się na tym, że stoję w kuchni i nie pamiętam, po co tam przyszłam. Ale nie mogłam sobie pozwolić na słabość – przecież byłam matką.

Wszystko pękło podczas rodzinnej imprezy u moich rodziców. To miało być nasze pierwsze wspólne wyjście z Hanią. Byłam przerażona, ale też miałam nadzieję, że Tomek w końcu się zaangażuje – przy rodzinie przecież nie będzie mógł udawać, że go to nie dotyczy.

Już od rana czułam się fatalnie. Hania płakała całą noc, a ja nie zmrużyłam oka. Tomek spał w drugim pokoju „żeby się wyspać przed imprezą”. Kiedy poprosiłam go rano o pomoc przy kąpieli małej, spojrzał na mnie z irytacją:

– Zosia, przecież to ty jesteś na urlopie macierzyńskim. Ja muszę odpocząć.

Zacisnęłam zęby i zrobiłam wszystko sama. W drodze do rodziców Hania zaczęła płakać w samochodzie. Tomek tylko podkręcił radio i powiedział:

– Może się uspokoi.

Na miejscu wszyscy byli zachwyceni Hanią. Moja mama od razu zabrała ją na ręce, a ja poczułam ulgę – przez chwilę mogłam usiąść i napić się kawy. Ale wtedy zaczęły się pytania:

– Jak sobie radzicie? Tomek pomaga ci w nocy?

Tomek uśmiechnął się szeroko:

– Oczywiście! Jesteśmy świetnym zespołem.

Poczułam gulę w gardle. Chciałam krzyczeć, ale tylko skinęłam głową i udałam uśmiech.

W kuchni próbowałam nalać sobie kawy, kiedy świat nagle zawirował jeszcze mocniej. Usłyszałam jeszcze głos mamy:

– Zosia…?

A potem ciemność.

Obudziłam się na kanapie, otoczona rodziną. Mama trzymała mnie za rękę, tata podawał wodę. Tomek stał z boku, blady jak ściana.

– Co się stało? – zapytałam cicho.

– Zemdlałaś – powiedziała mama łagodnie. – Musisz odpocząć.

Tomek milczał przez całą drogę do domu. Wieczorem usiadł na kanapie i zaczął przeglądać telefon.

– Może powinnaś iść do lekarza – rzucił bez emocji.

Poczułam wściekłość i rozpacz jednocześnie.

– Tomek, ja nie potrzebuję lekarza! Potrzebuję ciebie! Potrzebuję pomocy! Nie mogę już dłużej sama wszystkiego dźwigać!

Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby pierwszy raz słyszał o moim zmęczeniu.

– Przesadzasz. Inne kobiety też sobie radzą.

Wybuchłam płaczem. Przez kolejne dni unikaliśmy rozmów. Tomek wychodził wcześniej do pracy i wracał późno. Ja coraz częściej myślałam o tym, żeby odejść – zabrać Hanię i zamieszkać u rodziców. Ale bałam się samotności jeszcze bardziej niż zmęczenia.

Któregoś wieczoru usiadłam przy łóżeczku Hani i patrzyłam na jej spokojną twarz. Zastanawiałam się, czy to wszystko ma sens – czy warto walczyć o rodzinę, która istnieje tylko na papierze? Czy Tomek jeszcze kiedyś zrozumie, jak bardzo mnie zawiódł?

Czasem myślę: ile matek codziennie przeżywa to samo? Ile z nas udaje przed światem, że wszystko jest w porządku? Czy naprawdę musimy być zawsze silne i niewidzialne? A może czas powiedzieć głośno: potrzebuję pomocy.