Między matką a córką: Przyjaźń, która podzieliła rodzinę
— Masz teraz nowego zięcia, mamo! Jak możesz tak postępować? — krzyczała Ola, łapiąc powietrze z powodu ogromnej urazy. Jej głos drżał ze złości, a ja czułam, jak moje serce kurczy się z bólu. Stałyśmy naprzeciwko siebie w mojej kuchni, tej samej, w której przez lata piekłam dla niej szarlotki i lepiłam pierogi na święta. Teraz patrzyła na mnie jak na wroga.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez chwilę miałam ochotę po prostu wyjść, zamknąć za sobą drzwi i zostawić ją z jej gniewem. Ale przecież to moja córka. Moja Ola. Ta sama, którą tuliłam do snu, gdy miała gorączkę, ta sama, która płakała na moim ramieniu po pierwszym zawodzie miłosnym.
A jednak — teraz patrzyła na mnie z nienawiścią.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Po rozwodzie Oli z Pawłem nie utrzymywaliśmy kontaktu przez kilka miesięcy. Byłam wtedy po stronie córki, wspierałam ją w każdej decyzji, nawet jeśli nie zawsze ją rozumiałam. Paweł był dla mnie zawsze dobrym człowiekiem — spokojnym, uczciwym, z poczuciem humoru. Ale to nie wystarczyło, by ich małżeństwo przetrwało. Ola mówiła, że się duszą razem, że Paweł nie daje jej przestrzeni. W końcu podjęli decyzję o rozstaniu.
Minęło pół roku. Pewnego dnia spotkałam Pawła przypadkiem w sklepie spożywczym na rogu. Wyglądał na zmęczonego i przybitego. Zapytałam, jak się czuje, a on tylko wzruszył ramionami. Zaproponowałam kawę — tak po prostu, po ludzku. Nie miał nikogo bliskiego w Warszawie, jego rodzina mieszkała na drugim końcu Polski.
Zaczęliśmy się spotykać raz na jakiś czas — najpierw na kawę, potem na spacery po parku Skaryszewskim. Rozmawialiśmy o wszystkim: o pracy, o polityce, o książkach. Czułam się przy nim swobodnie — nie oceniał mnie, nie oczekiwał niczego poza rozmową. Był wdzięczny za każdą chwilę normalności.
Nie zauważyłam nawet, kiedy ta znajomość przerodziła się w przyjaźń. Paweł pomagał mi naprawić cieknący kran, przynosił świeże bułki w sobotnie poranki. Ja gotowałam mu rosół i słuchałam jego opowieści o dzieciństwie w Bieszczadach. Było mi dobrze w jego towarzystwie — czułam się potrzebna.
Wiedziałam jednak, że Ola mogłaby tego nie zrozumieć. Dlatego przez długi czas ukrywałam przed nią te spotkania. Kiedy pytała, co robiłam w weekend, mówiłam ogólnikowo: „Byłam na spacerze”, „Odwiedziłam znajomą”. Kłamałam — pierwszy raz od lat czułam się winna wobec własnej córki.
Aż pewnego dnia Ola zobaczyła mnie i Pawła razem w kawiarni na Saskiej Kępie. Weszła tam przypadkiem z koleżanką z pracy. Nasze spojrzenia spotkały się na sekundę — jej oczy były szeroko otwarte ze zdziwienia i bólu.
Wieczorem zadzwoniła do mnie z pretensjami:
— Jak mogłaś mi to zrobić? Przecież on mnie zostawił! To była moja decyzja, ale on nigdy nie próbował walczyć! A ty… ty siedzisz z nim przy kawie jakby nigdy nic!
Próbowałam tłumaczyć:
— Olu, to nie jest tak… Paweł jest samotny. Ja też czasem czuję się samotna…
— Samotna? A ja? Myślisz czasem o mnie? — jej głos łamał się od łez.
Od tamtej pory nasze relacje zaczęły się psuć. Ola przestała do mnie dzwonić, rzadziej odwiedzała mnie z wnuczką Zosią. Czułam się rozdarta — między lojalnością wobec córki a własnym sumieniem.
Paweł zauważył zmianę:
— Może powinniśmy przestać się spotykać? Nie chcę być powodem twojego cierpienia — powiedział pewnego wieczoru.
— Ale ja cię potrzebuję — odpowiedziałam szczerze. — Jesteś dla mnie ważny.
Zaczął unikać moich spojrzeń.
— Ola nigdy mi tego nie wybaczy — dodał cicho.
Wiedziałam, że ma rację. Ale czy to znaczyło, że muszę rezygnować z własnych uczuć? Czy bycie matką oznacza całkowite poświęcenie siebie?
Wkrótce konflikt eskalował. Ola przyszła do mnie pewnego popołudnia i wybuchła:
— Żebym cię więcej u niego nie widziała! Pomyśl choć raz o mnie!
Stałyśmy naprzeciwko siebie jak dwie obce kobiety. Widziałam w jej oczach ból i rozczarowanie. Chciałam ją przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze — ale ona odsunęła się ode mnie jak od trędowatej.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w zawieszeniu. Paweł przestał dzwonić, Ola nie odbierała moich telefonów. Tylko Zosia czasem wysyłała mi rysunki przez WhatsAppa: „Babciu, kocham cię”.
Czułam się samotna jak nigdy wcześniej.
Któregoś wieczoru usiadłam przy oknie z kubkiem herbaty i zaczęłam płakać. Czy naprawdę zrobiłam coś złego? Czy mam prawo do własnych uczuć? Czy matka dorosłej córki musi zawsze wybierać jej stronę?
Może powinnam była wcześniej porozmawiać z Olą szczerze? Może powinnam była postawić granice? A może to ona powinna nauczyć się akceptować moje wybory?
Nie wiem. Wiem tylko jedno: rodzina to nieustanna walka między tym, co czujemy my sami, a tym, czego oczekują od nas inni.
Czy można być dobrą matką i jednocześnie być wierną sobie? Czy lojalność wobec dziecka zawsze musi oznaczać rezygnację z własnego szczęścia?
Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy naprawdę jestem winna? Czy ktoś z was potrafiłby wybrać lepiej?