Między grządkami a sumieniem: opowieść o rodzinnych korzeniach
– „Nie będę za dużo sadzić. Wiem, że mnie nie zostawisz. Sumienie ci nie pozwoli być leniwą.”
Te słowa mojej matki, wypowiedziane z przekąsem, wciąż dźwięczą mi w uszach. Stałyśmy wtedy na środku naszego podwórka w Zawadach, gdzie ziemia była jeszcze zimna po kwietniowych przymrozkach, a ja trzymałam w ręku łopatę, której nie chciałam już więcej dotykać. Patrzyłam na nią – drobną, ale twardą kobietę po sześćdziesiątce, z twarzą pooraną zmarszczkami i oczami, które nigdy nie pozwalały mi się ukryć.
– Mamo, po co ci ten cały warzywnik? – próbowałam jeszcze raz. – Przecież mogłybyśmy posiać trawę, postawić leżaki… Odpocząć wreszcie.
– Odpoczniesz na tamtym świecie – rzuciła sucho. – Tu się pracuje. Ty byś tylko leżała i patrzyła w niebo? A kto ci zupę ugotuje? Kto ci ogórki ukisi?
Zacisnęłam zęby. Wiedziałam, że nie wygram tej rozmowy. Zawsze przegrywałam. Od dziecka byłam tą „miastową”, choć przecież tu się urodziłam. Ale po studiach w Krakowie wróciłam do Zawad tylko na chwilę – tak miało być. Chwila zamieniła się w lata. Najpierw tata zachorował, potem mama została sama. A ja… ja zostałam z nią.
Pamiętam, jak pierwszy raz próbowałam jej powiedzieć, że chcę wyjechać do Warszawy. Miała wtedy łzy w oczach, choć udawała, że to przez cebulę. „Zostawisz mnie tu samą?” – zapytała cicho. I nie zostawiłam.
Teraz, kiedy patrzę na jej spracowane dłonie rozgarniające ziemię pod sadzonki pomidorów, czuję gniew i bezsilność jednocześnie. Gniew – bo czuję się uwięziona w życiu, którego nie wybrałam. Bezsilność – bo wiem, że ona nie potrafi inaczej.
– Ty nawet nie rozumiesz, co to znaczy mieć własne warzywa – mówiła dalej mama, jakby czytała mi w myślach. – W sklepie to sama chemia. A tu…
– Mamo! – przerwałam jej ostrzej niż zamierzałam. – Ja nie chcę tego wszystkiego! Nie chcę żyć jak ty!
Zamilkła. Przez chwilę słyszałam tylko świergot wróbli i daleki szczek psa sąsiadów. Potem odwróciła się do mnie plecami i zaczęła grzebać w ziemi.
Wieczorem siedziałam na ganku z kubkiem herbaty i patrzyłam na ogród. Pachniało wilgotną ziemią i dymem z ogniska sąsiadów. W oknie odbijało się światło telewizora – mama oglądała „M jak miłość”, jak co wieczór.
Przypomniałam sobie dzieciństwo: jak biegałam boso po trawie, jak tata uczył mnie rozpoznawać ptaki po głosie, jak mama piekła chleb w starym piecu. Wtedy ogród był miejscem zabawy i bezpieczeństwa. Teraz stał się polem bitwy.
Następnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Zosia.
– Coś ty taka smutna, Marto? – zapytała.
Wzruszyłam ramionami.
– Mama znowu chce robić ogród jak za dawnych lat. Ja już nie mam siły…
Pani Zosia pokiwała głową.
– Twoja mama zawsze była uparta. Ale wiesz… ona się boi. Jak nie będzie miała co robić, to umrze z nudów.
Zaskoczyły mnie te słowa. Nigdy nie pomyślałam o tym w ten sposób.
Wieczorem spróbowałam porozmawiać z mamą inaczej.
– Mamo… a może byśmy zrobiły mniejszy ogródek? Tylko trochę pomidorów i ogórków? Resztę trawnika zostawimy na odpoczynek.
Spojrzała na mnie podejrzliwie.
– A kto to będzie pielił? Ty?
– Razem damy radę – odpowiedziałam cicho.
Westchnęła ciężko.
– Ty zawsze chcesz po swojemu…
Przez kilka dni chodziłyśmy wokół siebie jak koty wokół miski mleka. Mama sadziła swoje grządki, ja udawałam, że mam ważne sprawy przy komputerze (pracuję zdalnie dla firmy z Krakowa). Wieczorami milczałyśmy przy kolacji.
Aż pewnego dnia przyszła wiadomość od mojego brata Pawła. „Przyjadę na weekend.”
Paweł wyjechał do Gdańska zaraz po maturze i od tamtej pory bywał w domu najwyżej dwa razy do roku. Mama zawsze mówiła o nim z dumą: „Paweł to inżynier! Ma porządną pracę!” Ja byłam tą drugą – tą, która została, bo musiała.
Kiedy Paweł przyjechał, od razu poczułam napięcie w powietrzu.
– No i co tu słychać? – zapytał przy obiedzie.
Mama zaczęła opowiadać o ogrodzie, o tym jak „Marta nie chce pomagać”, jak „wszystko teraz ludziom przeszkadza”.
Poczułam, jak narasta we mnie złość.
– Może ty byś pomógł? – rzuciłam do Pawła z ironią.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Przecież ja tu nie mieszkam…
I wtedy wybuchłam.
– No właśnie! Ty tu nie mieszkasz! Ty możesz wyjechać kiedy chcesz! A ja… ja jestem tu uwięziona!
Mama patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Paweł milczał.
Wyszłam z domu i poszłam nad rzekę. Tam zawsze chodziłam, kiedy było mi źle. Usiadłam na brzegu i płakałam długo – za siebie, za mamę, za tatę, którego już nie było.
Kiedy wróciłam do domu, mama siedziała przy stole z głową opartą na dłoniach.
– Przepraszam – powiedziałam cicho.
Nie odpowiedziała od razu.
– Ja też przepraszam – wyszeptała w końcu. – Nie chciałam cię skrzywdzić… Po prostu boję się zostać sama.
Usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem.
– Może spróbujemy razem znaleźć jakiś kompromis? Trochę ogrodu dla ciebie, trochę trawnika dla mnie?
Uśmiechnęła się przez łzy.
Od tamtej pory coś się zmieniło. Ogród stał się mniejszy, ale bardziej nasz. Mama nauczyła mnie kisić ogórki (choć śmiała się ze mnie przy każdym kroku), a ja pokazałam jej, jak zrobić grilla i odpocząć na leżaku z książką.
Czasem jeszcze kłócimy się o głupoty: o to, czy lepiej siać marchewkę czy buraki; czy trawa powinna być równo przycięta; czy można kupić pomidory w sklepie bez poczucia winy. Ale już wiem, że za tym wszystkim kryje się coś więcej niż tylko praca w ogrodzie. To walka o bliskość i niezależność jednocześnie.
Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę pogodzić swoje marzenia z oczekiwaniami rodziny? Czy da się znaleźć własne miejsce bez poczucia winy?
A wy? Jak radzicie sobie z rodzinnymi kompromisami?