Niechciana córka: Opowieść Kornelii o rodzinnych ranach
– Ty tu nie istniejesz! – Iwona łapała powietrze, a głos jej wibrował gniewem. – Kapujesz? W rodzinie się dla ciebie miejsca nie ma!
Stałam w progu salonu, z torbą szkolną w ręku, jakby to ona mogła mnie ochronić przed słowami, które właśnie padły. Czułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko zły sen, że zaraz się obudzę i usłyszę śmiech mamy z kuchni, a nie ten syk pełen nienawiści. Ale to się działo naprawdę.
– Iwonka, uspokój się – Marek próbował wejść w słowo, lecz żona nie zamierzała ustąpić.
– Zamknij się! Twoim milczeniem latami dawałeś jej przyzwolenie na wszystko!
Patrzyłam na ojca. Stał przy oknie, jakby chciał przez nie uciec. Jego ramiona były opuszczone, wzrok wbity w podłogę. Przez całe dzieciństwo marzyłam, żeby mnie przytulił, powiedział, że jestem ważna. Ale on zawsze milczał. Nawet teraz, kiedy matka wyrzucała mnie z rodziny, nie potrafił stanąć po mojej stronie.
– Mamo… – zaczęłam cicho, ale głos mi się załamał.
– Nie mów do mnie! – krzyknęła. – Przez ciebie wszystko się sypie! Zawsze musiałaś być inna, zawsze musiałaś robić po swojemu!
Poczułam łzy na policzkach. Nie wiedziałam, co zrobiłam źle. Czy to dlatego, że nie chciałam iść na medycynę jak starszy brat? Czy dlatego, że miałam własne zdanie? Że nie byłam taka jak ona?
Wyszłam z domu jeszcze tego samego wieczoru. Siedziałam na przystanku autobusowym i patrzyłam na światła miasta. Było zimno, a ja miałam tylko cienką kurtkę. W głowie dudniły mi słowa matki: „Nie ma dla ciebie miejsca”. Jakby ktoś wyciął mnie z rodzinnego zdjęcia.
Przez kilka dni spałam u koleżanki z klasy, Magdy. Jej mama przyjęła mnie bez słowa pytania. Robiła mi herbatę z malinami i głaskała po głowie. Patrzyłam na nią i zastanawiałam się, czy naprawdę można tak kochać swoje dziecko bezwarunkowo.
Marek zadzwonił do mnie dopiero po tygodniu.
– Kornelia… – jego głos był cichy i zmęczony. – Może wrócisz do domu? Mama już się uspokoiła.
– Tato… – łzy napłynęły mi do oczu. – Czy ty mnie w ogóle kochasz?
Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałam tylko jego oddech.
– To skomplikowane… – powiedział w końcu. – Wiesz, jak jest z mamą.
– Ale ja pytam o ciebie! – krzyknęłam rozpaczliwie.
Nie odpowiedział.
Wróciłam do domu po dwóch tygodniach. Matka udawała, że nic się nie stało. Ojciec unikał mojego wzroku. Wszyscy chodziliśmy na palcach wokół siebie, jakbyśmy bali się dotknąć tej rany, która pulsowała pod powierzchnią codzienności.
Zaczęłam zamykać się w sobie. Przestałam mówić o swoich marzeniach. Chodziłam do szkoły, wracałam do domu i zamykałam się w pokoju. Czułam się niewidzialna. Czasem myślałam o tym, żeby naprawdę zniknąć.
Minęły lata. Skończyłam liceum z wyróżnieniem, dostałam się na psychologię – wbrew matce, która uważała to za stratę czasu. Pracowałam dorywczo w kawiarni, żeby mieć własne pieniądze i nie być od nich zależną.
W domu było coraz gorzej. Brat wyjechał na studia do Warszawy i rzadko dzwonił. Matka była coraz bardziej zgorzkniała, ojciec coraz bardziej zamknięty w sobie. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z zajęć i usłyszałam ich rozmowę w kuchni.
– Nie rozumiem tej dziewczyny – mówiła matka. – Po co ona tu jeszcze siedzi? Przecież mogłaby już wyjechać.
– Daj jej spokój – odpowiedział ojciec zmęczonym głosem.
– Ty zawsze ją bronisz! A potem ja muszę wszystko znosić!
Weszłam do kuchni bez pukania.
– Nie musicie mnie znosić – powiedziałam spokojnie. – Wyprowadzam się za miesiąc.
Matka spojrzała na mnie z ulgą wymieszaną z pogardą.
– W końcu dorosłaś – rzuciła lodowato.
Ojciec spuścił wzrok.
Znalazłam małe mieszkanie na Pradze. Było stare i zimne, ale moje. Po raz pierwszy mogłam oddychać pełną piersią. Zaczęłam spotykać się z ludźmi podobnymi do mnie – trochę pogubionymi, trochę poranionymi przez życie.
Czasem dzwoniła do mnie Magda i pytała: „Jak sobie radzisz?” Odpowiadałam: „Lepiej niż kiedykolwiek” – choć nie zawsze była to prawda.
Najtrudniejsze były święta. Wszyscy znajomi jechali do rodzinnych domów, a ja zostawałam sama z kubkiem herbaty i książką. Czułam wtedy tęsknotę za czymś, czego nigdy nie miałam – za domem pełnym ciepła i akceptacji.
Po kilku latach dostałam pracę jako psycholog szkolny. Pomagałam dzieciom takim jak ja – niewidzialnym w swoich rodzinach, zagubionym i samotnym. Czasem patrzyłam na nie i widziałam siebie sprzed lat.
Matka zadzwoniła do mnie tylko raz od czasu mojej wyprowadzki.
– Kornelia… Twój ojciec jest w szpitalu – powiedziała bez emocji.
Pojechałam tam bez zastanowienia. Ojciec leżał na łóżku szpitalnym, blady i słaby.
– Przepraszam… – wyszeptał ledwo słyszalnie.
Nie wiedziałam, czy przeprasza za swoje milczenie przez te wszystkie lata, czy za to jedno popołudnie, kiedy pozwolił matce wyrzucić mnie z rodziny. Może za wszystko naraz?
Usiadłam przy jego łóżku i trzymałam go za rękę aż do końca odwiedzin. Po raz pierwszy poczułam coś na kształt spokoju.
Dziś mam trzydzieści lat i własną rodzinę – męża Michała i córeczkę Zosię. Przysięgłam sobie, że nigdy nie powiem jej słów, które usłyszałam od matki: „Nie ma dla ciebie miejsca”.
Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć swoim rodzicom? Czy da się uleczyć rany z dzieciństwa? A może one zostają z nami już na zawsze? Co wy o tym myślicie?