Kiedy miłość nie wystarcza: Moja walka o uznanie w oczach matki

— Nie możesz wyjść, Aniu. Mama znowu ma gorączkę! — głos babci przebił się przez ciszę wieczoru, kiedy już prawie miałam na sobie płaszcz. Stałam w przedpokoju, z kluczami w dłoni, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Oczy miałam podkrążone, włosy związane byle jak. Miałam dwadzieścia siedem lat i od siedmiu nie byłam na żadnej randce.

Wróciłam do pokoju mamy. Leżała na łóżku, blada, z zamkniętymi oczami. Słyszałam jej płytki oddech i czułam znajome ukłucie żalu — czy to już? Czy dziś znowu nie zasnę ze strachu, że rano jej nie będzie?

— Aniu… — szepnęła, otwierając oczy. — Zrobisz mi herbaty?

— Oczywiście, mamo — odpowiedziałam automatycznie, choć w środku krzyczałam. Chciałam wyjść, spotkać się z przyjaciółmi, zatańczyć, zakochać się. Ale moje życie od lat kręciło się wokół mamy i jej choroby.

Mój brat Michał pojawiał się rzadko. Zawsze miał wymówkę: praca w Warszawie, delegacje, ważne spotkania. Przyjeżdżał raz na kilka miesięcy, przywoził kwiaty i czekoladki, całował mamę w czoło i znikał po godzinie. Ja zostawałam — z jej lekami, pieluchami, nocnymi atakami duszności.

Czasem próbowałam rozmawiać z mamą o sobie:

— Mamo, może mogłabym pójść na studia zaoczne? Albo chociaż do pracy na pół etatu?

Patrzyła na mnie wtedy z wyrzutem:

— A kto się mną zajmie? Michał? Przecież on ma swoje życie.

Więc zostawałam. Rok za rokiem. Moje koleżanki wychodziły za mąż, rodziły dzieci, wyjeżdżały za granicę. Ja robiłam zakupy, gotowałam rosół i zmieniałam opatrunki.

Kiedy mama umarła, miałam czterdzieści dwa lata. Pamiętam ten dzień jak przez mgłę — pogrzeb, kondolencje sąsiadów, puste mieszkanie. Michał przyjechał prosto z lotniska, w garniturze i z nowym telefonem w ręku.

Po pogrzebie usiedliśmy przy stole. Michał wyjął dokumenty:

— Mama zostawiła testament — powiedział spokojnie. — Wszystko przepisała na mnie.

Patrzyłam na niego bez słowa. W głowie dudniło mi jedno pytanie: jak to możliwe? Przecież to ja byłam przy niej dzień i noc! To ja rezygnowałam ze wszystkiego!

— Przepraszam, Aniu — dodał cicho. — Mama mówiła, że ty sobie poradzisz. Że jesteś silna.

Nie odpowiedziałam. Wyszłam do łazienki i rozpłakałam się jak dziecko. Czułam się zdradzona przez własną matkę. Przez lata myślałam, że robię coś ważnego, że jestem jej potrzebna. A teraz zostałam z niczym — bez mamy, bez domu, bez przyszłości.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak w letargu. Michał sprzedał mieszkanie i wrócił do Warszawy. Ja wynajęłam pokój u starszej pani na Pradze. Szukałam pracy — bez doświadczenia, bez wykształcenia, z pustką w sercu.

Czasem budziłam się w nocy i słyszałam głos mamy:

— Aniu, podaj mi wodę… Aniu, boli mnie głowa…

Zaczęłam chodzić do psychologa. Opowiadałam o swoim życiu jakby to była historia kogoś innego:

— Poświęciłam wszystko dla mamy. Myślałam, że to doceni… Ale ona wybrała Michała.

Psycholog kiwała głową:

— Często osoby opiekujące się bliskimi czują się niewidzialne. To bardzo trudne doświadczenie.

Zaczęłam pisać pamiętnik. Każda strona była pełna żalu i gniewu:

„Dlaczego nie mogłam być choć raz egoistką? Dlaczego zawsze musiałam być tą odpowiedzialną?”

Pewnego dnia spotkałam w sklepie starą znajomą ze szkoły — Kasię.

— Anka! Co u ciebie? Słyszałam o twojej mamie… Strasznie mi przykro.

Opowiedziałam jej wszystko — o latach opieki, o testamencie, o braku perspektyw.

— Wiesz co? — powiedziała nagle Kasia. — Zawsze ci zazdrościłam tej twojej siły. Ale teraz myślę… może czas pomyśleć o sobie?

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Może rzeczywiście? Może jeszcze nie jest za późno?

Zaczęłam powoli odbudowywać swoje życie. Znalazłam pracę jako opiekunka osób starszych — ironia losu, ale przynajmniej miałam doświadczenie. Zapisałam się na kurs komputerowy w domu kultury. Poznałam nowych ludzi.

Czasem wracały do mnie wspomnienia — mama uśmiechająca się do Michała, jej dłoń na mojej głowie, jej słowa: „Jesteś moją podporą”. Ale już nie bolały tak bardzo.

Dziś mam czterdzieści pięć lat i pierwszy raz od dawna czuję się wolna. Nadal nie wiem, czy moje poświęcenie miało sens. Czy warto było oddać tyle lat komuś, kto tego nie docenił? Czy można nauczyć się kochać siebie po tylu latach życia dla innych?

Może wy też macie podobne doświadczenia? Czy naprawdę miłość i oddanie zawsze muszą oznaczać rezygnację z siebie?