Trzy małżeństwa i jeden lęk: Czy samotność jest moim przeznaczeniem?
— Znowu wracasz tak późno? — zapytałam, starając się ukryć drżenie w głosie. Adam rzucił klucze na komodę i nawet na mnie nie spojrzał. W tej chwili poczułam, jakby ktoś ścisnął mnie za gardło. To był trzeci raz w moim życiu, kiedy stałam w przedpokoju, czekając na męża, który już dawno przestał być moim partnerem.
Mam na imię Elżbieta. Mam pięćdziesiąt dwa lata i trzy nazwiska w dowodzie, choć teraz znów noszę panieńskie. Moja historia nie jest bajką o księżniczce i szczęśliwym zakończeniu. To raczej opowieść o kobiecie, która za wszelką cenę chciała być idealną żoną — i za każdym razem przegrywała tę walkę.
Pierwszy raz wyszłam za mąż mając dwadzieścia dwa lata. Michał był moją pierwszą wielką miłością — wysokim, przystojnym studentem architektury z Krakowa. Wierzyłam, że razem zbudujemy dom pełen śmiechu i dziecięcych głosów. Przez pierwsze lata wszystko układało się dobrze. Gotowałam jego ulubione potrawy, prasowałam koszule, wspierałam go podczas egzaminów. Kiedy urodziła się nasza córka, byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale Michał coraz częściej wracał późno do domu, tłumacząc się pracą. Pewnego dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości do innej kobiety. „To tylko koleżanka z pracy” — tłumaczył się, ale ja już wiedziałam, że nasz dom nie jest już tylko nasz. Po dwóch latach walki o jego uwagę i miłość, poddałam się. Zostałam sama z małym dzieckiem i poczuciem porażki.
Drugi raz powiedziałam „tak” w wieku trzydziestu pięciu lat. Marek był wdowcem z dwójką dzieci. Wydawało mi się, że los daje mi drugą szansę na rodzinne szczęście. Starałam się być matką dla jego dzieci, choć one długo nie chciały mnie zaakceptować. Gotowa byłam poświęcić swoje marzenia i czas dla tej rodziny. Marek był czuły i opiekuńczy, ale z czasem zaczął mnie traktować jak gospodynię domową. „Elu, przecież ty najlepiej gotujesz rosół na świecie!” — mówił z uśmiechem, a ja czułam, że powoli znikam jako kobieta. Po sześciu latach wspólnego życia Marek oznajmił mi, że wyjeżdża do Niemiec za pracą i nie wie, kiedy wróci. Zostawił mnie samą z jego dorastającymi dziećmi i rachunkami do zapłacenia.
Trzecie małżeństwo było próbą ratowania siebie przed samotnością. Adam był rozwodnikiem po przejściach, poznaliśmy się przez internet. Był czuły, potrafił słuchać, wydawało mi się, że wreszcie znalazłam kogoś, kto doceni moje starania. Przez pierwsze miesiące byliśmy nierozłączni — wspólne spacery po Plantach, wieczory przy winie i rozmowy do rana. Ale z czasem Adam zaczął zamykać się w sobie. Coraz częściej znikał na całe dnie, tłumacząc się pracą lub spotkaniami ze znajomymi. Próbowałam rozmawiać, prosić o bliskość, ale on tylko wzruszał ramionami: „Elżbieta, nie możesz ciągle czegoś ode mnie oczekiwać”.
Pamiętam dzień, kiedy usiadłam przy kuchennym stole i spojrzałam na swoje dłonie — spracowane, popękane od mycia naczyń i szorowania podłóg. Zdałam sobie sprawę, że przez całe życie starałam się być dla kogoś: idealną żoną, matką, gospodynią domową. Nigdy nie byłam po prostu sobą.
Moja córka Julia dorosła i wyprowadziła się do Warszawy. Dzwoni rzadko — jest zajęta pracą i własnym życiem. Dzieci Marka od lat nie utrzymują ze mną kontaktu. Adam wyprowadził się dwa miesiące temu, zostawiając tylko krótką wiadomość: „Przepraszam, nie potrafię być tym, kogo potrzebujesz”.
Czasem budzę się w środku nocy i czuję pustkę tak wielką, że aż boli fizycznie. Boję się przyszłości — samotnych świąt, choroby bez nikogo obok, ciszy w mieszkaniu po zmroku. Próbuję znaleźć sens w codziennych drobiazgach: pielęgnuję kwiaty na balkonie, czytam książki, chodzę na spacery po parku Jordana. Ale lęk przed samotnością nie opuszcza mnie ani na chwilę.
Ostatnio spotkałam sąsiadkę z naprzeciwka — panią Halinę. Ma siedemdziesiąt lat i od dziesięciu jest wdową. Zawsze uśmiechnięta, zaprasza mnie na herbatę i opowiada o swoich wnukach. Zazdroszczę jej spokoju i pogody ducha. „Elżbieto, życie jest za krótkie na żal i rozpamiętywanie przeszłości” — powiedziała mi ostatnio. Ale jak przestać żałować straconych lat? Jak pogodzić się z tym, że tyle razy próbowałam być dla kogoś wszystkim — a zostałam sama?
Czasem zastanawiam się: czy to ja jestem winna? Może za bardzo chciałam być idealna? Może powinnam była postawić granice i walczyć o siebie? A może po prostu miałam pecha?
Dziś patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną życiem, ale jeszcze niepokonaną. Wciąż mam nadzieję, że przede mną są dni pełne światła i ciepła — nawet jeśli już nie u boku mężczyzny.
Czy samotność to kara za moje błędy? Czy można jeszcze nauczyć się żyć dla siebie? Może ktoś z was zna odpowiedź…