Ojciec, który kazał mi płacić czynsz – a teraz oczekuje wsparcia
– Nie będę z tobą dyskutował, Anka. Albo płacisz, albo się wyprowadzasz – powiedział ojciec, nie patrząc mi w oczy. Stałam wtedy w progu mojego pokoju, z walizką w ręku i sercem ściśniętym jak nigdy wcześniej. Miałam osiemnaście lat i właśnie skończyłam liceum. Mama zmarła dwa lata wcześniej, a ojciec… Cóż, ojciec był zawsze bardziej gospodarzem niż rodzicem.
Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę, ale emocje są we mnie żywe do dziś. – Ale tato… To przecież mój dom – wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu. On tylko wzruszył ramionami. – Każdy musi sobie radzić. Ja nie będę cię utrzymywał.
Nie miałam dokąd pójść. Znalazłam pracę w sklepie spożywczym na osiedlu i co miesiąc oddawałam ojcu połowę wypłaty za pokój, w którym spałam od dziecka. Z czasem nauczyłam się nie prosić go o nic. Gotowałam sobie sama, prałam swoje rzeczy, a wieczorami zamykałam się w pokoju i słuchałam muzyki przez słuchawki, żeby nie słyszeć jego narzekań.
Ojciec był twardy, zamknięty w sobie. Po śmierci mamy jeszcze bardziej się oddalił. Czasem myślę, że to był jego sposób na radzenie sobie z bólem – odpychać wszystkich na odległość. Ale wtedy tego nie rozumiałam.
Kiedy miałam dwadzieścia lat, wyprowadziłam się do Wrocławia na studia. Wynajęłam pokój z dwiema dziewczynami z Podkarpacia. Tam pierwszy raz poczułam się wolna. Nikt nie liczył mi kromek chleba, nikt nie rozliczał z rachunków za prąd. Pracowałam na pół etatu w kawiarni i uczyłam się do późna. Ojciec dzwonił rzadko – głównie wtedy, gdy chciał się upewnić, że nie zamierzam wracać.
Przez lata nasze kontakty ograniczały się do krótkich rozmów telefonicznych na święta. – Wszystko w porządku? – pytał szorstko. – Tak, tato – odpowiadałam równie chłodno. Czasem wysyłał mi przelew na urodziny – sto złotych z dopiskiem „Na książki”.
Kiedy skończyłam studia i dostałam pracę w biurze rachunkowym, poczułam dumę. Sama opłacałam mieszkanie, rachunki, nawet mogłam sobie pozwolić na wakacje nad morzem z przyjaciółmi. Ojciec nigdy nie zapytał, czy jestem szczęśliwa.
Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z rodzinnej miejscowości.
– Aniu, twój tata miał udar. Jest w szpitalu. Nie ma kto się nim zająć.
Serce mi zamarło. Pojechałam do domu następnego dnia rano. Ojciec leżał na szpitalnym łóżku, wychudzony i blady. Spojrzał na mnie bez słowa.
– Cześć, tato – powiedziałam cicho.
– Przyszłaś zobaczyć jak umieram? – rzucił gorzko.
Przez chwilę nie wiedziałam co odpowiedzieć. Usiadłam przy jego łóżku i patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
Lekarz powiedział mi później, że ojciec będzie potrzebował rehabilitacji i stałej opieki. Nie miał nikogo poza mną. Sąsiedzi pomagali jak mogli, ale nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za starego, zgorzkniałego człowieka.
Zostałam w domu na kilka tygodni. Karmiłam go, podawałam leki, pomagałam przy codziennych czynnościach. Ojciec był uparty jak zawsze – nie chciał przyjąć pomocy, krzyczał na mnie za każdym razem, gdy próbowałam mu pomóc wstać z łóżka.
– Nie potrzebuję twojej litości! – wrzeszczał pewnego dnia.
– To nie litość, tato! To obowiązek! – odpowiedziałam ze łzami w oczach.
Wtedy pierwszy raz od lat zobaczyłam w jego oczach coś innego niż gniew – może żal? Może strach?
Wieczorami siadałam w moim dawnym pokoju i patrzyłam na ściany pełne starych plakatów i zdjęć z dzieciństwa. Zastanawiałam się, czy mogę mu wybaczyć te wszystkie lata chłodu i obojętności.
Pewnego wieczoru usłyszałam cichy głos zza drzwi:
– Anka…
Weszłam do jego pokoju. Leżał na łóżku i patrzył w sufit.
– Przepraszam – powiedział nagle. – Nie umiałem inaczej… Po śmierci twojej matki wszystko się rozsypało.
Usiadłam obok niego i przez chwilę milczeliśmy.
– Bałem się… że cię stracę tak samo jak ją – dodał cicho.
Łzy napłynęły mi do oczu. Po raz pierwszy zobaczyłam w nim człowieka zagubionego i samotnego, a nie tylko surowego ojca.
Zostałam z nim przez kolejne miesiące. Zrezygnowałam z pracy we Wrocławiu i przeniosłam się do rodzinnej miejscowości. Znajomi pytali mnie: „Po co to robisz? Przecież on cię wyrzucił!”. Sama nie znałam odpowiedzi.
Czasem miałam ochotę uciec i nigdy nie wracać. Ale coś mnie trzymało – może poczucie obowiązku? Może nadzieja na pojednanie?
Ojciec powoli dochodził do siebie. Zaczął ze mną rozmawiać o dawnych czasach – o mamie, o swoim dzieciństwie podczas stanu wojennego, o pracy w kopalni.
– Myślisz, że można zacząć od nowa? – zapytał pewnego wieczoru.
Nie odpowiedziałam od razu. Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam tam cień nadziei.
Dziś mija rok od tamtych wydarzeń. Ojciec jest już sprawniejszy, ale nadal potrzebuje mojej pomocy. Nasza relacja jest trudna – pełna niedopowiedzeń i starych ran. Ale czasem potrafimy się uśmiechnąć do siebie przy herbacie.
Często zastanawiam się: czy można wybaczyć wszystko? Czy rodzina to tylko więzy krwi, czy coś więcej? A może przebaczenie to największy dar, jaki możemy dać sobie nawzajem?
Co wy byście zrobili na moim miejscu?