Dwa małżeństwa, żadnego szczęścia: Czy naprawdę zasługuję na bycie królową?

– Znowu wracasz tak późno? – zapytałam, ledwo powstrzymując łzy, kiedy Piotr rzucił klucze na komodę i nawet nie spojrzał w moją stronę.

– Praca, Aniu. Praca! – odburknął, zdejmując płaszcz. – Nie każdy może całymi dniami siedzieć w domu i myśleć o pierdołach.

Zamknęłam oczy. W mojej głowie rozbrzmiewały słowa matki: „Mężczyzna powinien cię nosić na rękach. Jesteś wyjątkowa, Aniu. Nie zadowalaj się byle czym.”

Ale ja już drugi raz próbowałam być czyjąś królową i drugi raz czułam się jak służąca. Pierwsze małżeństwo z Tomkiem było błędem młodości – wtedy wierzyłam, że wystarczy zakochać się do szaleństwa i wszystko samo się ułoży. Tomek był przystojny, zabawny, ale szybko okazało się, że jego miłość kończy się tam, gdzie zaczynają się obowiązki. Kiedy po raz pierwszy powiedziałam mu, że nie możemy mieć dzieci, spojrzał na mnie jak na obcą osobę.

– Ale jak to? – zapytał wtedy cicho. – Przecież… przecież to nie tak miało być.

Wtedy pierwszy raz poczułam się winna za coś, na co nie miałam wpływu. Przez kolejne miesiące próbowałam być lepsza, ładniejsza, bardziej wyrozumiała. Gotowałam jego ulubione dania, kupowałam nowe sukienki, uśmiechałam się nawet wtedy, gdy miałam ochotę krzyczeć. Ale on coraz częściej wracał późno, coraz mniej rozmawialiśmy. W końcu powiedział mi wprost:

– Chcę rozwodu.

Nie płakałam. Byłam zbyt zmęczona udawaniem.

Po rozwodzie długo nie mogłam się pozbierać. Mama powtarzała: „Nie martw się, znajdziesz kogoś lepszego. Jesteś piękna, inteligentna. Zasługujesz na wszystko, co najlepsze.”

I wtedy pojawił się Piotr. Był starszy ode mnie o dziesięć lat, rozwodnik z dwójką dzieci z poprzedniego małżeństwa. Nie było między nami wielkiej namiętności, ale był stabilny, odpowiedzialny. Myślałam: „Może tym razem wystarczy praktyczność i spokój?”

Zgodziłam się na ślub niemal bez wahania. Piotr był inny niż Tomek – nie oczekiwał ode mnie dzieci, nie miał wygórowanych wymagań. Ale szybko okazało się, że jego serce jest już gdzie indziej – przy pracy, przy dzieciach z poprzedniego związku, przy komputerze. Ja byłam dodatkiem do jego życia, kimś do ugotowania obiadu i posprzątania mieszkania.

Czułam się niewidzialna. Każdego dnia patrzyłam w lustro i pytałam siebie: „Czy naprawdę jestem taka wyjątkowa? Czy może to ja jestem problemem?”

Pewnego wieczoru odwiedziła mnie siostra. Zawsze była tą rozsądną – wyszła za mąż za kolegę ze studiów, mają dwójkę dzieci i kredyt na mieszkanie w bloku na Ursynowie.

– Anka, czemu ty ciągle szukasz księcia z bajki? – zapytała bez ogródek. – Życie to nie bajka. Może czas przestać oczekiwać cudów?

Poczułam ukłucie w sercu. Czy naprawdę byłam aż tak naiwna?

Ale przecież od dziecka słyszałam: „Zasługujesz na wszystko!” Wierzyłam w to święcie. Chciałam być kochana bezwarunkowo, adorowana jak księżniczka z bajki Disneya. Chciałam czuć się ważna.

Tymczasem rzeczywistość była inna. Piotr coraz częściej wyjeżdżał służbowo, a ja zostawałam sama z jego synem Bartkiem i córką Zosią. Dzieci były zamknięte w sobie – tęskniły za matką i nie chciały ze mną rozmawiać.

Pewnego dnia Bartek rzucił mi w twarz:

– Nie jesteś moją mamą! Przestań udawać!

Zamknęłam się w łazience i płakałam przez godzinę.

W pracy też nie było lepiej – koleżanki z działu HR plotkowały o moich dwóch rozwodach (bo już wtedy wiedziałam, że z Piotrem też nic z tego nie będzie). Szeptały za plecami:

– Znowu jej nie wyszło…

Czułam się jak porażka. A jednocześnie wciąż miałam w sobie tę naiwną nadzieję: może jeszcze ktoś mnie pokocha? Może jeszcze będę dla kogoś najważniejsza?

Któregoś wieczoru Piotr wrócił do domu wyjątkowo wcześnie. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole i powiedział spokojnie:

– Aniu… To nie ma sensu. Oboje jesteśmy nieszczęśliwi.

Nie protestowałam. Tym razem nie było łez ani krzyków. Po prostu poczułam ulgę.

Dziś mieszkam sama w małym mieszkaniu na Mokotowie. Mam kota i kilka doniczek z kwiatami na parapecie. Czasem odwiedzam mamę – ona wciąż wierzy, że jeszcze znajdę „tego jedynego”. Ja już nie wiem, czy chcę szukać.

Może problemem jest to, że za bardzo wierzyłam w bajki? Może życie to nie jest opowieść o księżniczce i księciu na białym koniu?

Czasem patrzę przez okno na szare bloki i pytam siebie: czy naprawdę zasługuję na bycie królową? A może powinnam nauczyć się być szczęśliwa sama ze sobą?

Czy Wy też kiedyś czuliście się niewidzialni we własnym życiu? Czy to ja wymagam za dużo… czy po prostu świat jest inny niż nasze marzenia?