Samotność po sześćdziesiątce: Czy jeszcze mogę być komuś potrzebna?
– Mamo, przecież wiesz, że nie mamy miejsca – głos mojej córki, Magdy, odbijał się echem w pustym mieszkaniu, choć rozmawiałyśmy przez telefon. – Poza tym… no, wiesz, dzieci mają swoje sprawy, a ty przecież dobrze sobie radzisz sama.
Odstawiłam kubek z herbatą na stół. Drżały mi ręce. Przez okno patrzyłam na szare bloki i puste podwórko. Był listopad, a ja czułam się jakby już od dawna trwała zima. Od śmierci mojego męża, Zbyszka, minęły trzy lata. Dzieci – Magda i Tomek – odwiedzają mnie coraz rzadziej. Zawsze mają coś do zrobienia: praca, dzieci, wyjazdy. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie.
Czasem wydaje mi się, że jestem przezroczysta. W sklepie pani ekspedientka nawet nie spojrzy mi w oczy. W przychodni lekarz przerywa mi w pół zdania. Nawet sąsiadka z naprzeciwka już nie pyta, czy wpadnę na kawę. Może boi się mojej samotności jak zarazy?
Wieczorami siadam przy stole i patrzę na zdjęcia. Zbyszek uśmiecha się z ramki – jeszcze młody, z gęstymi włosami, trzyma mnie za rękę na Mazurach. Dzieci na komunii Tomka, potem na ślubie Magdy. Wszystko takie odległe, jakby nie moje.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Tomka.
– Synku… może przyjadę do was na trochę? Pomogę przy małej, ugotuję coś…
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Mamo, wiesz, że Asia nie lubi jak ktoś jej się kręci po kuchni… Poza tym mamy remont i wszystko jest rozgrzebane. Może innym razem?
Odłożyłam słuchawkę i poczułam się jak intruz we własnej rodzinie. Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Przestałam odbierać telefony od Magdy – bałam się kolejnej odmowy.
W końcu przyszła do mnie sąsiadka, pani Halina.
– Pani Krysiu, co się z panią dzieje? Nie widziałam pani od tygodnia! – zapytała z troską.
– A po co wychodzić? Nikomu nie jestem potrzebna – odpowiedziałam szczerze.
– Oj tam! Proszę się nie wygłupiać. Chodźmy razem na spacer do parku. Pogadamy.
Niechętnie się zgodziłam. W parku było cicho i pusto. Pani Halina opowiadała o swoich wnukach, o tym jak jej córka wyjechała do Anglii i dzwoni tylko raz w miesiącu.
– Wie pani co? – powiedziała nagle. – My, stare baby, musimy trzymać się razem! Założyłyśmy z dziewczynami taki klub czytelniczy w bibliotece na Kondratowicza. Proszę przyjść w czwartek!
Nie chciało mi się wierzyć, że coś może się zmienić. Ale przyszłam. W bibliotece siedziało kilka kobiet w moim wieku. Rozmawiały o książkach, plotkowały o sąsiadach, śmiały się głośno. Poczułam się tam… normalnie.
Zaczęłam chodzić regularnie na spotkania klubu. Potem dołączyłam do zajęć z nordic walkingu dla seniorów. Poznałam Jadzię, która straciła męża rok temu i też czuła się niepotrzebna dzieciom.
Któregoś dnia zadzwoniła Magda.
– Mamo? Czemu nie odbierasz? Martwiłam się!
– Byłam na zajęciach – odpowiedziałam spokojnie.
– Na jakich zajęciach?
– Klub czytelniczy, nordic walking…
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– To dobrze… – powiedziała cicho Magda. – Cieszę się, że masz kogoś bliskiego.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: moje dzieci mają swoje życie i nie mogę oczekiwać od nich tego samego co kiedyś. Ale to nie znaczy, że muszę być sama.
Czasem jeszcze nachodzi mnie smutek. W święta jest najgorzej – wtedy tęsknię za dawnymi czasami najbardziej. Ale wiem już, że mogę zadzwonić do Jadzi albo pójść do biblioteki i zawsze ktoś mnie wysłucha.
Czy samotność po sześćdziesiątce to wyrok? Czy można jeszcze znaleźć sens i bliskość? Może to właśnie teraz jest czas, by nauczyć się żyć dla siebie?