„To przez ciebie ledwo wiążemy koniec z końcem” — historia o rodzinnych pretensjach, które ranią najmocniej

– To przez ciebie ledwo wiążemy koniec z końcem! – krzyknęła mama, trzaskając drzwiami kuchennymi. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, a w gardle czułam gulę tak wielką, że nie mogłam oddychać. Mój synek, Jaś, bawił się w kącie klockami, nieświadomy tego, jak bardzo świat dorosłych potrafi być okrutny.

Nie pamiętam już, ile razy słyszałam od mamy te same słowa: „Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż i mieć dzieci. Sama tego chciałaś.” Ale dzisiaj zabolało to bardziej niż zwykle. Może dlatego, że od kilku miesięcy żyliśmy z mężem, Piotrem, na granicy wytrzymałości. Wynajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanie na obrzeżach Warszawy, gdzie czynsz pochłaniał większość naszych zarobków. Ja pracowałam na pół etatu w bibliotece, Piotr łapał się dorywczych prac budowlanych. Każda złotówka była na wagę złota.

Mama i babcia mieszkają w dużym domu na Mokotowie. Nigdy nie brakowało im pieniędzy – babcia przez lata prowadziła własną firmę, mama odziedziczyła po niej mieszkanie i oszczędności. Ale kiedy poprosiłam o pomoc – nawet nie o pieniądze, tylko o możliwość zamieszkania u nich przez kilka miesięcy – usłyszałam tylko: „Nie po to całe życie pracowałam, żeby teraz ktoś mi się pałętał po domu.”

Pamiętam ten dzień jak dziś. Siedziałam przy stole w kuchni babci, trzymając Jaśka na kolanach. Mama patrzyła na mnie z chłodnym dystansem.

– Mamo, naprawdę nie mamy już wyjścia. Piotr stracił pracę, ja zarabiam grosze. Może moglibyśmy się tu wprowadzić na jakiś czas? Pomoglibyśmy w domu…

– A co ja jestem? Hotel? – Babcia nawet nie spojrzała w moją stronę. – Każdy ma swoje życie. Ja swoje przeżyłam i nie zamierzam teraz niańczyć wnuków.

Mama tylko wzruszyła ramionami.

– Trzeba było myśleć wcześniej. Nikt ci nie kazał rodzić dzieci.

Wyszłam stamtąd z poczuciem upokorzenia i żalu. Przez całą drogę do mieszkania powstrzymywałam łzy. Piotr próbował mnie pocieszać:

– Daj spokój, poradzimy sobie. Zawsze sobie radziliśmy.

Ale ja wiedziałam, że tym razem jest inaczej. Zbliżała się zima, a my nie mieliśmy nawet pieniędzy na opał do starego piecyka gazowego.

Wieczorami leżałam obok śpiącego Jaśka i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy naprawdę zasłużyłam na to, by własna matka odwróciła się ode mnie w najtrudniejszym momencie mojego życia?

W pracy coraz częściej łapałam się na tym, że nie mogę się skupić. Koleżanka z biblioteki, pani Zosia, zauważyła moje rozkojarzenie.

– Coś się stało? – zapytała pewnego dnia.

Opowiedziałam jej wszystko. O braku pieniędzy, o chłodzie ze strony mamy i babci.

– Wiesz… – powiedziała cicho – moja córka też miała ciężko po rozwodzie. Pomogłam jej jak mogłam. Bo od tego są rodzice.

Zazdrościłam jej tej pewności i ciepła. U nas w domu zawsze panowała zasada: „Radź sobie sama.”

Pewnego wieczoru Piotr wrócił do domu później niż zwykle. Był zmęczony i rozdrażniony.

– Dostałem robotę na budowie pod Pruszkowem – powiedział bez entuzjazmu. – Ale to tylko na dwa tygodnie.

Przytuliłam go mocno.

– Damy radę…

Ale w głębi duszy czułam narastającą rozpacz.

Kilka dni później zadzwoniła mama.

– Przyjedź jutro do babci – powiedziała chłodno. – Musimy porozmawiać.

Całą noc nie spałam. Rano zostawiłam Jaśka pod opieką sąsiadki i pojechałam na Mokotów.

Babcia siedziała przy stole z filiżanką kawy. Mama stała przy oknie.

– Zastanowiłyśmy się z mamą – zaczęła babcia – i możemy ci pożyczyć trochę pieniędzy. Ale musisz nam oddać co do grosza i podpisać umowę.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Naprawdę? Nawet teraz nie możecie mi po prostu pomóc?

Mama wzruszyła ramionami.

– Każdy jest kowalem własnego losu. My swoje już zrobiłyśmy.

Wyszłam stamtąd jeszcze bardziej rozbita niż wcześniej. Nie chciałam pożyczki na warunkach lichwiarza. Chciałam tylko trochę ciepła i wsparcia.

Tego wieczoru długo rozmawiałam z Piotrem.

– Może powinniśmy wyjechać? – zaproponował nagle. – Do Wrocławia mam znajomego, który szuka ludzi do pracy przy remontach mieszkań. Może tam będzie łatwiej zacząć od nowa?

Bałam się zmian, ale jeszcze bardziej bałam się zostać tu, gdzie nawet rodzina odwraca się plecami.

Kilka tygodni później spakowaliśmy wszystko do starego opla i ruszyliśmy w nieznane. Nowe miasto, nowi ludzie, nowe nadzieje…

Czasem wracam myślami do tamtej kuchni na Mokotowie i zastanawiam się: czy naprawdę rodzina powinna być tylko wtedy, gdy wszystko idzie dobrze? Czy miłość matki kończy się tam, gdzie zaczynają się pieniądze?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy można wybaczyć takie słowa własnej matce?