Miłość, która boli: Historia Matyldy, mojej córki, i walki o rodzinę
– Matylda, nie możesz tak po prostu leżeć cały dzień! – mój głos drżał, choć starałam się go opanować. Stałam w progu jej sypialni, patrząc na moją córkę skuloną pod kocem. W pokoju panował półmrok, a w powietrzu unosił się zapach dziecięcego kremu i niedopitej kawy.
– Mamo, proszę… – wyszeptała Matylda, nie podnosząc wzroku. – Nie mam siły.
Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwy strach. Nie taki zwykły, codzienny lęk matki o dziecko, ale paraliżującą obawę, że moja córka tonie w czymś, czego nie rozumiem i nie potrafię zatrzymać.
Matylda była naszym cudem. Urodziłam ją mając czterdzieści dwa lata, po latach nieudanych prób i łez. Z mężem, Piotrem, wiedzieliśmy, że to nasze jedyne dziecko. Dlatego od początku chcieliśmy dać jej wszystko, co najlepsze. Pamiętam tamten dzień na porodówce – leżałam osłabiona po cesarce, a Piotr stał przy łóżku z torbą pełną najdroższych pieluch i kremów. „Nie oszczędzaj na niej” – powtarzałam mu wtedy przez łzy szczęścia i bólu.
Matylda rosła otoczona miłością i troską. Była cicha, zamyślona, zawsze z książką pod pachą. W liceum zakochała się w Adamie – chłopaku z sąsiedztwa, który miał wiecznie rozczochrane włosy i uśmiech łobuza. Przynosił jej czekoladki i pisał wiersze na marginesach zeszytów. Byli nierozłączni. Kiedy po maturze powiedziała nam, że chcą razem zamieszkać w Warszawie, Piotr się wściekł.
– Ona jest za młoda! – krzyczał wtedy w kuchni. – Adam to lekkoduch!
Ale Matylda była uparta. Wyjechali. Przez kilka lat widywaliśmy się rzadko – święta, wakacje, czasem szybki obiad w drodze do pracy. Zawsze jednak czułam, że jest szczęśliwa.
Aż do tamtego dnia.
Telefon zadzwonił późnym wieczorem. Matylda płakała tak bardzo, że przez chwilę nie mogłam zrozumieć ani słowa.
– Mamo… Adam… on…
Okazało się, że Adam stracił pracę i zaczął pić. Najpierw były tylko piwa po pracy, potem coraz częściej wracał do domu pijany. Matylda była wtedy w ciąży. Bała się wrócić do domu, bała się zostać sama.
– Przyjedź do nas – powiedziałam stanowczo. – Zawsze możesz wrócić.
Piotr był wściekły. Uważał, że Matylda powinna walczyć o swoje małżeństwo.
– Nie po to wychowywaliśmy ją na silną kobietę, żeby teraz uciekała przy pierwszym problemie! – grzmiał.
Ale ja wiedziałam swoje. Kiedy Matylda przyjechała do nas z brzuchem i zapuchniętymi oczami, przytuliłam ją mocno i obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by znów była szczęśliwa.
Poród był trudny. Mały Staś urodził się przed terminem i przez pierwsze tygodnie walczyliśmy o każdy gram jego wagi. Matylda była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Adam dzwonił rzadko – raz przysłał kwiaty na Dzień Matki, innym razem napisał SMS-a: „Tęsknię”.
Pewnego dnia usiadłam z Matyldą przy kuchennym stole.
– Córciu… musisz pomyśleć o sobie. O Stasiu. Adam nie jest już tym samym człowiekiem.
Matylda spuściła wzrok.
– Może to moja wina? Może powinnam była bardziej go wspierać?
– Nie obwiniaj się – przerwałam jej ostro. – On sam wybrał swoją drogę.
Przez kolejne miesiące żyliśmy jak na bombie zegarowej. Piotr coraz częściej znikał z domu – tłumaczył się pracą, ale wiedziałam, że nie radzi sobie z całą sytuacją. W końcu pewnego wieczoru wybuchł:
– To twoja wina! Rozpieściłaś ją! Teraz wszyscy musimy za to płacić!
Poczułam się tak bardzo samotna jak nigdy wcześniej. Czy rzeczywiście to ja zawiniłam? Czy można kochać dziecko za bardzo?
Matylda coraz bardziej zamykała się w sobie. Staś rósł zdrowo, ale ona nie potrafiła się nim cieszyć. Zaczęła unikać ludzi, przestała odbierać telefony od przyjaciółek z Warszawy.
Pewnego dnia znalazłam ją płaczącą na podłodze w łazience.
– Mamo… ja już nie chcę żyć…
Serce mi pękło. Zadzwoniłam po pomoc – psycholog, psychiatra, leki. Przez kilka tygodni żyliśmy jak w transie: wizyty u lekarzy, rozmowy z terapeutami, nocne czuwanie przy łóżeczku Stasia.
Adam pojawił się nagle po pół roku nieobecności. Przyszedł z bukietem róż i butelką wina.
– Chcę wrócić do rodziny – powiedział sztywno.
Matylda patrzyła na niego bez wyrazu.
– Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć – wyszeptała.
Adam próbował przez kilka tygodni udowodnić swoją przemianę: chodził na terapię AA, pomagał przy dziecku, gotował obiady. Ale coś pękło między nimi na zawsze.
Pewnego wieczoru usiedliśmy wszyscy przy stole: ja, Piotr, Matylda i Adam.
– Chcę rozwodu – powiedziała cicho Matylda.
Adam spuścił głowę.
Piotr zaczął krzyczeć:
– Rozwód?! A Staś? Myślicie tylko o sobie!
Wtedy pierwszy raz od dawna poczułam spokój.
– Jeśli mąż chce się rozstać, to też w porządku – powiedziałam stanowczo. – Sama zajmę się wnukiem. A moja córka będzie miała cały rok, by znów stać się piękną kobietą.
Piotr wyszedł trzaskając drzwiami. Adam spakował walizkę i wyjechał tej samej nocy.
Zostałyśmy we trzy: ja, Matylda i mały Staś. Przez kolejne miesiące uczyłyśmy się żyć od nowa. Były dni lepsze i gorsze – czasem Matylda śmiała się z czegoś głupiego w telewizji, innym razem płakała bez powodu przez pół dnia.
Staś rósł jak na drożdżach – jego pierwszy uśmiech był dla mnie jak promień słońca po długiej burzy. Zaczęłam wierzyć, że jeszcze wszystko może się ułożyć.
Piotr wrócił po kilku tygodniach milczenia. Przyniósł dla Stasia pluszowego misia i długo patrzył na Matyldę bez słowa.
– Przepraszam – powiedział w końcu cicho. – Nie umiałem sobie poradzić…
Matylda tylko skinęła głową.
Dziś minął już rok od tamtych wydarzeń. Matylda wraca do siebie – zaczęła pracować zdalnie jako graficzka, powoli odbudowuje kontakty z dawnymi przyjaciółkami. Adam płaci alimenty i czasem odwiedza Stasia; ich relacje są poprawne, choć chłodne.
Czasem patrzę na moją córkę i myślę: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy można kochać dziecko za bardzo? A może właśnie ta miłość pozwoliła nam przetrwać najgorsze?
A wy? Czy też czasem czujecie się winni za wybory swoich dzieci? Jak daleko powinna sięgać matczyna troska?