Jak straciłem dom, rodzinę i nadzieję — a potem wszystko się zmieniło dzięki ludziom, których nie znałem
— Tata! Oni znowu przyszli! — krzyk Zosi rozdarł ciszę nocy jak brzytwa. Zerwałem się z materaca, na którym spałem razem z dziećmi w naszym wynajętym pokoiku na Pradze. Za drzwiami słychać było ciężkie kroki i głos komornika: — Panie Pawle, proszę otworzyć! Ma pan pięć minut na spakowanie rzeczy.
Nie miałem już siły tłumaczyć dzieciom, dlaczego musimy wyjść. Zosia płakała, Kuba patrzył na mnie z wyrzutem. — Obiecałeś, że już nie będziemy się przeprowadzać — powiedział cicho. Miał rację. Obiecałem. Ale jak dotrzymać słowa, kiedy świat wali się na głowę?
Jeszcze rok temu miałem wszystko: żonę, dom pod Warszawą, stabilną pracę w drukarni. Potem przyszła pandemia. Najpierw zamknęli firmę, potem żona zaczęła coraz częściej wychodzić wieczorami. W końcu powiedziała: — Paweł, ja już nie mogę. Zostawiam ci dzieci. Muszę zacząć żyć na nowo.
Nie płakałem wtedy. Musiałem być silny dla Zosi i Kuby. Ale nocami, kiedy dzieci spały, siedziałem w kuchni i patrzyłem w ścianę. Kiedy zabrakło pieniędzy na czynsz, właścicielka mieszkania wyrzuciła nas bez skrupułów. Trafiliśmy do noclegowni.
— Tato, czy tu zawsze tak śmierdzi? — pytała Zosia pierwszego wieczoru. — To tylko na chwilę — kłamałem.
W dzień szukałem pracy. Wysyłałem CV, chodziłem po budowach, pytałem w sklepach. — Ma pan dzieci? — pytali. — Tak. — To nie dla pana.
W końcu dostałem pracę jako ochroniarz w markecie. Nocki, marny grosz, ale przynajmniej coś. Dzieci zostawały same w noclegowni. Bałem się o nie, ale nie miałem wyboru.
Pewnego dnia Kuba wrócił ze szkoły z podbitym okiem. — Koledzy śmiali się, że śmierdzę i jestem bezdomny — powiedział przez łzy. Poczułem wstyd i bezsilność.
Wtedy postanowiłem napisać post na lokalnej grupie na Facebooku: „Samotny ojciec dwójki dzieci szuka pomocy. Pracy, dachu nad głową, czegokolwiek.” Nie liczyłem na wiele.
Ale stało się coś niesamowitego. Najpierw napisała pani Ania: „Mam wolny pokój, możecie zostać na miesiąc.” Potem pan Marek zaoferował pracę przy remontach. Pani Kasia przyniosła ubrania dla dzieci.
— Tato, dlaczego ci ludzie nam pomagają? — zapytała Zosia pewnego wieczoru.
— Bo są dobrzy — odpowiedziałem i pierwszy raz od miesięcy poczułem ciepło w sercu.
Zaczęliśmy powoli wychodzić na prostą. Pracowałem u pana Marka po 12 godzin dziennie, ale wracałem do dzieci z poczuciem sensu. Zosia zaczęła chodzić na zajęcia plastyczne dzięki wsparciu sąsiadów. Kuba zapisał się do drużyny piłkarskiej.
Ale los znowu postanowił mnie doświadczyć. Pani Ania musiała wyjechać do córki i poprosiła nas o wyprowadzkę. Znowu groziła nam ulica.
Wtedy wydarzył się cud. Sąsiedzi zorganizowali zbiórkę pieniędzy na wynajem mieszkania dla nas na pół roku. Przyszli do nas z kluczami i listem: „Paweł, zasługujesz na nowy start. Nie jesteś sam.” Stałem w progu nowego mieszkania i płakałem jak dziecko.
W Wigilię usiedliśmy przy stole z barszczem i pierogami od pani Kasi. Dzieci patrzyły na choinkę zrobioną z papieru i śmiały się pierwszy raz od dawna.
— Tato, to najlepsze święta w życiu! — krzyknęła Zosia.
Patrząc na nich, pomyślałem: ile jeszcze rodzin przechodzi przez to samo? Dlaczego tak trudno prosić o pomoc? Może czasem wystarczy jeden gest, by odmienić czyjeś życie?
Czy naprawdę musimy upaść na samo dno, żeby zobaczyć, ilu dobrych ludzi jest wokół nas?