Moja teściowa kazała mi przygotować Wigilię — odmówiłam i nie żałuję. Oto dlaczego…

— No i co teraz? — głos pani Grażyny przeszył ciszę w kuchni jak nóż. Stała przy blacie, z rękami założonymi na piersi, patrząc na mnie wzrokiem, który nie znosił sprzeciwu. — Powiedz mi, Marto, czy ty naprawdę nie potrafisz zrobić porządnej ryby po grecku? Przecież to nie jest fizyka kwantowa!

Zamarłam z łyżką w dłoni. W powietrzu unosił się zapach smażonej cebuli i napięcia. Wszyscy byli już na granicy wytrzymałości — dzieci biegały po korytarzu, mój mąż Tomek udawał, że nie słyszy, a ja czułam, jak narasta we mnie fala gniewu i bezsilności.

Rok temu zgodziłam się przygotować całą Wigilię. Chciałam udowodnić, że potrafię być dobrą żoną i synową. Skończyło się katastrofą: karp był suchy, pierogi się rozpadły, a barszcz miał dziwny posmak. Pani Grażyna komentowała wszystko głośno przy stole:

— No cóż, każdy kiedyś zaczyna. Ale żeby aż tak…

Wtedy płakałam w łazience, a potem przez całą noc nie mogłam zasnąć. Obiecałam sobie: nigdy więcej.

Ale teraz znów stałam w kuchni jej mieszkania na warszawskim Ursynowie i słuchałam tych samych pretensji.

— Mamo, przecież mówiłam, że w tym roku każdy coś przynosi — próbowałam tłumaczyć spokojnie. — Ja zrobię sałatkę jarzynową i makowiec. Ty masz swoje śledzie i uszka.

— Ale kto zrobi karpia? — Grażyna nie ustępowała. — Ty jesteś młoda, masz energię. Ja już swoje w życiu ugotowałam.

Tomek wszedł do kuchni z miną człowieka, który wolałby być gdziekolwiek indziej.

— Może zamówimy coś gotowego? — rzucił nieśmiało.

— Zamówimy?! — Grażyna aż podskoczyła. — Na Wigilię?! To już lepiej w ogóle nie świętować!

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przypomniałam sobie zeszłoroczne komentarze ciotki Haliny („Oj Martusia, twoja mama by się za głowę złapała!”) i kuzyna Pawła („No, przynajmniej barszcz ciepły…”). Przypomniałam sobie własne upokorzenie i bezradność.

— Nie zrobię karpia — powiedziałam cicho, ale stanowczo. — Nie chcę powtarzać tego, co było rok temu. Każdy coś przynosi albo… nie robię nic.

Zapadła cisza. Grażyna patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

— To tak teraz wygląda rodzina? Każdy sobie?

— Nie każdy sobie — odpowiedziałam drżącym głosem. — Każdy razem, ale bez presji i oceniania.

Tomek objął mnie ramieniem. Po raz pierwszy poczułam, że jest po mojej stronie.

— Mamo, daj spokój. Marta ma rację. Wszyscy chcemy spędzić święta spokojnie.

Grażyna odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni trzaskając drzwiami.

Wieczorem siedzieliśmy z Tomkiem przy herbacie. Dzieci już spały. W mieszkaniu panowała cisza przerywana tylko odgłosami tramwajów za oknem.

— Myślisz, że przesadziłam? — zapytałam cicho.

Tomek pokręcił głową.

— Nie. W końcu ktoś musiał to powiedzieć.

Następnego dnia Grażyna zadzwoniła:

— No dobrze, Marto. Zrób tę sałatkę i makowiec. Karpia zrobi Halina. Ale uszka… uszka muszą być moje!

Uśmiechnęłam się przez łzy ulgi.

Wigilia była inna niż zwykle. Każdy przyniósł coś swojego. Było trochę nerwowo, ale bez awantur. Po raz pierwszy od lat poczułam się częścią tej rodziny — nie tylko kucharką do wynajęcia.

Czasem trzeba postawić granicę nawet wtedy, gdy wszyscy oczekują od nas uległości. Czy naprawdę musimy zawsze spełniać cudze oczekiwania kosztem własnego spokoju? A może święta są po to, by być razem — a nie by się nawzajem oceniać?