Cień powrotu: Historia Marcina z małego miasteczka
– Przepraszam za długi czas oczekiwania… – usłyszałem głos mamy zza drzwi, zanim jeszcze zdążyłem zapukać. Stałem na wycieraczce, z walizką w ręku, czując się jak intruz we własnym domu. Było już późno, ciemność przykryła nasze małe miasteczko, a światło z kuchennego okna rozlewało się na podwórko jak ciepły koc.
– Przepraszam, że tak późno… – odpowiedziałem cicho, choć wiedziałem, że ona czekała. Zawsze czekała. Nawet wtedy, gdy przez ostatnie dwa lata nie przyjeżdżałem na święta, tłumacząc się nauką, pracą, a tak naprawdę uciekając przed tym miejscem i przed nią.
Wszedłem do środka. Zapach zupy pomidorowej uderzył mnie jak wspomnienie dzieciństwa. Mama krzątała się przy kuchence, udając, że nie widzi mojej niepewności. – Usiądź, zaraz podam – powiedziała tonem, który miał być zwyczajny, ale drżał lekko.
Usiadłem przy stole. Kuchnia wyglądała tak samo jak zawsze: obrus w czerwone maki, stare krzesła z odrapanymi nogami, zegar tykający głośniej niż moje myśli. Tylko mama wydawała się mniejsza, jakby skurczyła się przez te lata mojej nieobecności.
– Jak tam w Warszawie? – zapytała, nalewając mi zupę.
– W porządku – skłamałem. Nie chciałem mówić o tym, że studia mnie przerosły, że praca w kawiarni to nie to samo co kariera, o której marzyłem. Że jestem zmęczony samotnością w tłumie i że wróciłem tu nie dlatego, że chciałem, ale bo nie miałem już gdzie pójść.
Mama patrzyła na mnie uważnie. – Schudłeś – zauważyła. – Tam cię chyba nie karmią.
Uśmiechnąłem się krzywo. – Nie mam czasu gotować.
Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Słyszałem tylko jej oddech i tykanie zegara. W końcu odłożyłem łyżkę.
– Mamo…
– Tak?
– Ja… nie wiem, czy zostanę na długo.
Zamarła na moment, po czym wzruszyła ramionami. – Jak chcesz. Ale pokój masz gotowy.
Wiedziałem, że czekała na ten powrót przez całe dwa lata. Że codziennie patrzyła przez okno na drogę prowadzącą do domu. Że gotowała moje ulubione dania na wszelki wypadek, gdybym jednak się pojawił. A ja… ja nie potrafiłem tu być dłużej niż kilka dni.
Pierwsze dwa lata studiów jeszcze przyjeżdżałem na wakacje. Matka oczywiście karmiła mnie na zabój, gotując wszystko, co najbardziej lubiłem: pierogi z serem, naleśniki z jabłkami, rosół z domowym makaronem. Po trzech, czterech dniach najedzony zaczynałem się nudzić. Przyjaciele rozjechali się po świecie, nie było z kim wyjść na piwo czy pograć w kosza pod szkołą. Małe miasteczko znałem na pamięć – każdy zakręt, każdy plotek na rynku.
Teraz wróciłem i czułem się tu jeszcze bardziej obco niż kiedyś.
Wieczorem leżałem w swoim dawnym pokoju. Ściany nadal były pokryte plakatami zespołów, których już nie słuchałem. Na półce stały stare podręczniki i kilka figurek z dzieciństwa. Wszystko wyglądało tak samo, ale ja byłem inny.
Słyszałem kroki mamy na korytarzu. Przystanęła pod drzwiami.
– Marcin…
– Tak?
– Dobrze, że jesteś w domu.
Nie odpowiedziałem. Udawałem, że śpię.
Następnego dnia próbowałem znaleźć sobie zajęcie. Poszedłem na spacer po mieście – rynek był pusty, sklep spożywczy zamknięty na głucho, a jedyną osobą na ławce był pan Staszek spod trójki, który kiwał mi głową bez słowa. Wszedłem do parku i usiadłem na tej samej ławce co zawsze. Próbowałem zadzwonić do starego kumpla – numer nieaktywny.
Wróciłem do domu wcześniej niż planowałem. Mama siedziała przy stole z herbatą i gazetą.
– Co będziesz robił? – zapytała bez podnoszenia wzroku.
– Nie wiem… Może poszukam pracy tutaj?
Spojrzała na mnie uważnie.
– A twoje plany? Studia?
Wzruszyłem ramionami.
– Może to wszystko nie ma sensu…
Zamilkła na chwilę.
– Marcin… Ja wiem, że ci ciężko. Ale tu też nie znajdziesz odpowiedzi.
Zirytowałem się.
– To gdzie mam ich szukać? Tam nikt na mnie nie czeka! Tutaj też już nikogo nie ma!
Mama spojrzała na mnie smutno.
– Ja jestem.
Te słowa zabolały bardziej niż chciałem przyznać.
Wieczorem długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, słuchając odgłosów starego domu: skrzypienia podłogi, kapania kranu w łazience, szumu wiatru za oknem. Myślałem o tym wszystkim, co straciłem przez te lata – przyjaźnie, marzenia o wielkim świecie, poczucie bezpieczeństwa.
Rano mama zaproponowała wspólne śniadanie. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w ciszy przerywanej tylko stukotem łyżeczek o porcelanę.
– Może pojedziemy dziś do babci? – zaproponowała nagle.
Nie miałem ochoty na rodzinne spotkania, ale zgodziłem się bez słowa sprzeciwu.
W samochodzie panowała napięta cisza. Mama prowadziła ostrożnie, jakby bała się każdego zakrętu. Babcia przyjęła nas serdecznie, ale widziałem w jej oczach to samo pytanie co u mamy: „Co się stało z Marcinem?” Opowiadały o sąsiadach, o nowych dzieciach w rodzinie Kowalskich i o tym, jak wszystko się zmienia.
A ja czułem tylko coraz większą pustkę.
Wieczorem wróciliśmy do domu. Mama usiadła obok mnie na kanapie.
– Marcin… Ja wiem, że ci trudno wrócić do tego wszystkiego po tylu latach. Ale dom to nie tylko miejsce. To ludzie…
Spojrzałem na nią i zobaczyłem łzy w jej oczach.
– Przepraszam… Przepraszam za wszystko – wyszeptała.
Nie wiedziałem już nawet za co przeprasza – za to, że mnie kocha za bardzo? Że nie potrafi puścić? Czy za to, że dom już nigdy nie będzie taki sam?
Objąłem ją mocno pierwszy raz od lat.
Dziś siedzę przy tym samym stole i patrzę przez okno na pustą ulicę mojego dzieciństwa. Zastanawiam się: czy można naprawdę wrócić do domu? Czy dom to miejsce czy ludzie? A może czasem trzeba odejść daleko, żeby zrozumieć kim naprawdę jesteśmy?