Wychowałem was wszystkich, a wy nie chcecie nakarmić jednego ojca. Dramat z głębi Pomorza

— Włodku, wstawaj, ranek dawno minął, czas do pracy! — szarpnęła mnie Halina, moja żona, trzymając w jednej dłoni przypaloną patelnię, a w drugiej — przyzwyczajoną nadzieję, że ja tylko żartuję.

— Nie wstanę. Zostaw mnie w spokoju, Halka. Koniec. Już nie mam siły — odpowiedziałem cicho, patrząc w sufit naszej starej kuchni, gdzie tynk od lat odpadał płatami.

Halina westchnęła ciężko i wyszła bez słowa. Słyszałem jej kroki na schodach, potem szuranie krzesła w pokoju obok. Przez chwilę myślałem, że wróci, że powie coś ciepłego, ale zamiast tego usłyszałem tylko cichy płacz.

Leżałem tak jeszcze długo, próbując zrozumieć, jak to się stało, że całe moje życie sprowadziło się do tej jednej chwili — do tej kuchni, do tego łóżka, do tej samotności.

Mam pięcioro dzieci. Pięcioro! Każde z nich wychowałem własnymi rękami. Pamiętam zimne poranki na Pomorzu, kiedy zrywałem się przed świtem, żeby zdążyć do pracy w stoczni w Gdańsku. Pamiętam, jak wracałem wieczorami zmarznięty do kości, a one czekały przy stole — głodne, ale zawsze uśmiechnięte. Zawsze myślałem, że rodzina to najważniejsze, że dzieci kiedyś mi się odwdzięczą.

A teraz? Teraz nie mam nawet komu powiedzieć „dzień dobry”.

Telefon milczy od tygodni. Najstarsza córka, Marta, mieszka w Warszawie. Ma własną firmę, dwójkę dzieci i męża prawnika. Ostatni raz widziałem ją na pogrzebie mojej matki dwa lata temu. Przyjechała na godzinę i nawet nie spojrzała mi w oczy.

— Tato, ja naprawdę nie mam czasu — powiedziała wtedy nerwowo, patrząc na zegarek. — Może przyjedziesz do nas na święta?

Nie pojechałem. Bałem się być dla nich ciężarem.

Mój syn Paweł mieszka w Gdyni. Pracuje jako kierowca tira. Dzwoni raz na pół roku, zawsze w pośpiechu.

— Tato, wszystko w porządku? Muszę lecieć, bo mam załadunek do Niemiec.

A ja? Ja tylko kiwam głową do słuchawki i mówię: „Tak, synku. Wszystko dobrze”.

Pozostałe dzieci — Ania, Tomek i Basia — rozjechały się po Polsce. Każde ma swoje życie, swoje problemy. Nikt nie pyta o mnie. Nikt nie przyjeżdża.

Halina jeszcze trzyma się jakoś. Gotuje obiady dla nas dwojga, choć coraz częściej zostają nietknięte. Czasem patrzy na mnie z wyrzutem.

— Włodek, może zadzwonisz do dzieci? Może poprosisz o pomoc?

Ale ja nie chcę prosić. Nie chcę być tym starym ojcem, który żebrze o uwagę własnych dzieci.

Wczoraj wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Halina podała mi talerz zupy i spojrzała prosto w oczy.

— Wychowałeś ich wszystkich — powiedziała cicho — a teraz nie chcą nakarmić jednego ojca.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek innego. Przez chwilę miałem ochotę krzyknąć: „To nieprawda! Oni mnie kochają! Tylko są zajęci!” Ale nie miałem już siły na kłamstwa.

W nocy długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok i myślałem o tym, co zrobiłem źle. Czy byłem zbyt surowy? Czy za mało okazywałem im miłości? Przecież zawsze chciałem dla nich jak najlepiej.

Pamiętam dzień, kiedy Marta wyjeżdżała na studia do Warszawy. Stała na peronie z walizką większą od siebie i płakała.

— Tato, boję się — szepnęła.

Przytuliłem ją wtedy mocno i powiedziałem:

— Dasz radę, córeczko. Jesteś silna.

Może wtedy powinienem był powiedzieć coś więcej? Może powinienem był zatrzymać ją przy sobie?

A Paweł? Zawsze był zbuntowany. Kiedy miał siedemnaście lat, uciekł z domu na dwa dni. Szukałem go po całym mieście. Kiedy wrócił, nie powiedział ani słowa przeprosin.

— Po prostu musiałem wyjść — rzucił tylko i zamknął się w pokoju.

Zawsze myślałem, że chłopak musi być twardy. Może dlatego nigdy nie rozmawialiśmy o uczuciach?

Ania była moją dumą — najlepsza uczennica w klasie, zawsze pomocna w domu. Ale kiedy poznała swojego męża i wyprowadziła się do Poznania, kontakt się urwał.

Tomek i Basia… Nawet nie wiem dokładnie, gdzie teraz mieszkają.

Czasami wydaje mi się, że jestem już tylko cieniem człowieka. Że moje życie skończyło się wtedy, gdy dzieci opuściły dom.

Dziś rano Halina znów próbowała mnie namówić do wstania z łóżka.

— Włodku, życie toczy się dalej! Może pojedziemy do Marty? Albo zadzwonimy do Pawła?

Spojrzałem na nią zmęczonym wzrokiem.

— Po co? Żeby zobaczyć litość w ich oczach? Żeby poczuć się jeszcze bardziej niepotrzebnym?

Halina rozpłakała się i wyszła z pokoju.

Leżę teraz sam i myślę: czy naprawdę tak musi być? Czy każdy ojciec jest skazany na samotność? Czy dzieci naprawdę zapominają o tych, którzy dali im wszystko?

Może to ja jestem winny? Może za dużo wymagałem? Może za mało kochałem?

Nie wiem już nic. Wiem tylko jedno: wychowałem was wszystkich… a wy jednego ojca wykarmić nie chcecie.

Czy to naprawdę koniec rodziny? Czy może jeszcze jest nadzieja?