Pozostanie to przetrwanie: Historia Stefana z łódzkiego blokowiska

Skrzypienie drzwi klatki schodowej rozbrzmiewało w mojej głowie jak refren starej piosenki. Każdego ranka, dokładnie o 07:45, wychodziłem ze swojej klitki w bloku z wielkiej płyty na osiedlu Retkinia w Łodzi. Nie dlatego, że miałem gdzieś iść — emeryturę pobierałem od lat, pracy dawno już nie miałem, dzieci wyfrunęły z gniazda. Po prostu ciało pamiętało tę godzinę, skrzyp klatki schodowej, chrzęst piasku pod butami i ten dziwny zapach porannego powietrza, który przypominał mi czasy, gdy wszystko miało jeszcze sens.

Dziś jednak coś było inaczej. Zanim zamknąłem drzwi na dwa zamki, usłyszałem głos sąsiadki zza ściany. — Panie Stefanie, znowu pan wychodzi tak wcześnie? — zapytała z troską, której nie potrafiłem już przyjąć. — A co mam robić? — odburknąłem, nie patrząc jej w oczy. W jej spojrzeniu widziałem litość, a tego nienawidziłem najbardziej.

Zszedłem na dół, mijając obdrapane ściany i graffiti dzieciaków, które nigdy nie znały innej rzeczywistości niż ta szarość blokowiska. Przystanąłem na chwilę przed wejściem do sklepu spożywczego. Pani Halina, ekspedientka, uśmiechnęła się do mnie smutno. — Dzień dobry, panie Stefanie. Jak tam zdrowie? — spytała. — Jak stare buty — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Niby jeszcze się trzymają, ale już nie do parady.

Kupiłem chleb i mleko. Zawsze to samo. W domu czekała na mnie cisza, która bolała bardziej niż samotność. Kiedyś było inaczej. Kiedyś dom tętnił życiem: śmiech dzieci, zapach obiadu, kłótnie o drobiazgi. Teraz tylko echo wspomnień.

Wziąłem do ręki stary album ze zdjęciami. Na pierwszym zdjęciu młoda kobieta z jasnymi włosami i szerokim uśmiechem — moja żona Maria. Odeszła pięć lat temu po długiej chorobie. Od tamtej pory wszystko się rozpadło. Syn Adam mieszka w Warszawie, córka Kasia wyjechała do Niemiec. Rzadko dzwonią. Jeszcze rzadziej przyjeżdżają.

Telefon zadzwonił nagle, przerywając moje rozmyślania. — Tata? — usłyszałem głos Kasi po drugiej stronie. — Wszystko w porządku? — spytała bez przekonania. — Tak, Kasiu, wszystko dobrze — skłamałem odruchowo. — Może przyjedziesz na święta? — zapytałem z nadzieją.

— Nie wiem jeszcze… W pracy mam urwanie głowy, a dzieciaki chorują… Zobaczymy, dobrze? — Jej głos był zmęczony i daleki.

Odłożyłem słuchawkę i poczułem znajome ukłucie żalu. Dlaczego tak trudno nam się dogadać? Czy to ja coś zrobiłem źle? Może byłem zbyt surowy, gdy byli mali? Może za mało mówiłem im, że ich kocham?

Wieczorem zadzwonił Adam. — Cześć tato! Słuchaj, mam sprawę… Potrzebuję trochę pieniędzy na samochód. Wiem, że nie masz za dużo, ale może dasz radę pożyczyć? Oddam za miesiąc.

Westchnąłem ciężko. — Adamie, sam ledwo wiążę koniec z końcem… Ale jeśli musisz… — Przerwał mi szybko: — Dobra, nieważne! Poradzę sobie.

Rozłączył się bez pożegnania. Siedziałem długo w ciemności, patrząc na zdjęcie Marii. „Co się z nami stało?” — pomyślałem gorzko.

Następnego dnia spotkałem na ławce pod blokiem pana Zygmunta. Był jeszcze bardziej zgorzkniały ode mnie. — Stefan, życie to jedna wielka pomyłka! — rzucił bez przywitania. — Dzieci mają nas gdzieś, państwo też… Zostaje tylko czekać na koniec.

— Nie przesadzaj — próbowałem go pocieszyć, choć sam nie wierzyłem w swoje słowa.

Wieczorem zadzwoniła sąsiadka Halina. Przyniosła mi kawałek ciasta i zaproponowała wspólne oglądanie telewizji. Odmówiłem grzecznie, tłumacząc się zmęczeniem. Prawda była taka, że bałem się bliskości. Bałem się przyznać do własnej słabości.

W nocy długo nie mogłem zasnąć. Myśli kłębiły się w głowie jak stado wron: Czy naprawdę zostało mi tylko przetrwanie? Czy życie na starość musi być takie puste?

Rano znów wyszedłem o 07:45. Tym razem zatrzymałem się na chwilę przed blokiem i spojrzałem w niebo. Może jeszcze coś się zmieni? Może warto spróbować otworzyć się na ludzi?

Ale czy ktoś jeszcze potrafi usłyszeć mój głos?

Czy samotność to naprawdę jedyne, co nam zostaje na końcu życia?