Czy naprawdę mogę zaufać własnemu synowi?
— Mamo, przecież to logiczne! Po co ci to mieszkanie? Przecież i tak jesteś sama. Sprzedaj je, zamieszkasz z nami, będziemy się tobą opiekować — głos Pawła odbijał się echem w mojej głowie jeszcze długo po tej rozmowie. Stałam wtedy w kuchni, ścierając ręce o fartuch, jakbym chciała zetrzeć z siebie cały ten niepokój, który narastał we mnie od miesięcy.
Paweł zawsze był ambitny. Od dziecka powtarzał, że kiedyś będzie miał wszystko: dobrą pracę, rodzinę, dom z ogrodem. I rzeczywiście — osiągnął wiele. Ma żonę, dwójkę dzieci, dom pod Warszawą. Ja zawsze byłam z niego dumna. Pomagałam mu jak mogłam: opiekowałam się wnukami, kiedy z Anią musieli zostać dłużej w pracy, pożyczałam pieniądze na remonty, gotowałam obiady na zapas. Nigdy nie żałowałam czasu ani sił.
Ale teraz Paweł prosi mnie o coś, co sprawia, że serce mi się ściska. Chce, żebym sprzedała swoje mieszkanie na Żoliborzu i zamieszkała z nimi. Tłumaczy, że to dla mojego dobra — „Będziesz miała nas blisko, nie będziesz sama. Wnuki cię uwielbiają!” — powtarza. Ale ja czuję w tym coś jeszcze. Może to tylko moje lęki? Może starość sprawia, że człowiek zaczyna być podejrzliwy?
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz wspomniał o tym pomyśle. Siedzieliśmy przy stole w jego salonie, dzieci biegały po ogrodzie, a Ania kroiła ciasto. — Mamo, przecież to mieszkanie stoi puste przez większość czasu. Po co ci ono? — zapytał nagle. — Przecież możesz być z nami. Sprzedamy je, kupimy większy samochód albo dołożymy do kredytu. Ty będziesz miała swój pokój u nas.
Zamarłam wtedy. Spojrzałam na Anię, która tylko wzruszyła ramionami i powiedziała: — To byłoby wygodne dla wszystkich.
Od tamtej pory temat wracał coraz częściej. Paweł dzwonił wieczorami: — Mamo, pomyśl o tym poważnie. Przecież nie chcesz być sama na starość? A jak coś ci się stanie?
A ja? Ja nie spałam nocami. Przewracałam się z boku na bok w moim starym łóżku, patrzyłam na znajome ściany, na zdjęcia Pawła z dzieciństwa, na zasuszone bukiety od wnuków. To mieszkanie to całe moje życie. Tu przeżyłam najpiękniejsze i najtrudniejsze chwile. Tu wracałam po pogrzebie męża i tu świętowałam narodziny wnuków.
Ale Paweł naciskał coraz mocniej. — Mamo, przecież nie masz już siły sprzątać tego wszystkiego. U nas będziesz miała wygodę i spokój.
Zaczęłam się zastanawiać: może rzeczywiście powinnam? Może jestem egoistką? Ale potem przypominały mi się historie znajomych — pani Zosia z sąsiedztwa sprzedała mieszkanie synowi i po roku wylądowała w domu opieki. Syn miał swoje życie, a ona przeszkadzała.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zapytałam Pawła wprost:
— A co będzie, jeśli kiedyś uznacie z Anią, że wam przeszkadzam? Co jeśli zachoruję?
Paweł spojrzał na mnie zdziwiony:
— Mamo! Jak możesz tak mówić? Przecież jesteśmy rodziną!
Ale w jego oczach zobaczyłam cień niepewności.
Od tej rozmowy zaczęło się między nami psuć. Paweł był coraz bardziej rozdrażniony, Ania przestała dzwonić z zaproszeniami na niedzielne obiady. Wnuki przychodziły rzadziej.
Czułam się rozdarta. Z jednej strony chciałam być blisko rodziny, z drugiej — bałam się utraty niezależności. Bałam się zostać bez dachu nad głową.
Któregoś wieczoru zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Helena:
— Słyszałam, że syn chce cię zabrać do siebie? Uważaj… Ja też kiedyś myślałam, że rodzina to wszystko.
Opowiedziała mi swoją historię: sprzedała mieszkanie córce i teraz mieszka w małym pokoiku na poddaszu jej domu. Czuje się jak intruz.
Tej nocy płakałam długo.
Następnego dnia Paweł przyszedł do mnie bez zapowiedzi.
— Mamo, musimy porozmawiać — powiedział stanowczo.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.
— Wiem, że się boisz. Ale my naprawdę chcemy dla ciebie dobrze. Zastanów się jeszcze raz.
Patrzyłam na niego długo. Widziałam w nim tego małego chłopca, który kiedyś tulił się do mnie ze strachu przed burzą. Ale teraz był dorosłym mężczyzną — pewnym siebie i swoich racji.
— Paweł… Ja po prostu boję się zostać bez niczego — wyszeptałam.
— Przecież nigdy bym cię nie skrzywdził! — oburzył się.
— Wiem… Ale życie pisze różne scenariusze.
Wyszliśmy z tej rozmowy zmęczeni i smutni.
Od tamtej pory unikam decyzji. Każdego dnia budzę się z myślą: co będzie dalej? Czy mogę zaufać własnemu dziecku? Czy powinnam postawić na swoim i zostać tu, gdzie czuję się bezpiecznie?
Czasem patrzę przez okno na plac zabaw pod blokiem i widzę siebie sprzed lat — młodą mamę z małym Pawłem za rękę. Wtedy wszystko wydawało się prostsze.
Dziś nie wiem już niczego na pewno.
Czy naprawdę można być pewnym kogokolwiek? Czy miłość do dziecka wystarczy, by oddać mu wszystko?
Może ktoś z was zna odpowiedź…