„Nie przyjadę, mamo”. O tym, jak jeden telefon zmienił wszystko
– Aniu, w sobotę przyjeżdża ciocia Zosia z wujkiem Jurkiem. Będziesz, prawda? – głos mamy drżał lekko, jakby już spodziewała się odpowiedzi, której nie chciała usłyszeć.
Zacisnęłam palce na telefonie. W mojej głowie kłębiły się myśli: „Znowu? Znowu mam udawać, że wszystko jest w porządku? Że nie czuję się obca wśród własnej rodziny?”
– Mamo… nie przyjadę. – Słowa wyszły ze mnie szybciej, niż zamierzałam. – Nie dam rady. Przepraszam.
Przez chwilę po drugiej stronie słyszałam tylko ciszę. Potem cichy szloch i urwane: – No dobrze…
Rozłączyłam się. Po raz pierwszy w życiu to ja postawiłam granicę. I poczułam się… winna. Ale też wolna.
Wpatrywałam się w okno mojego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Bloki, tramwaje, gwar ulicy – to było moje miejsce. Tu oddychałam pełną piersią, tu nikt nie patrzył na mnie przez pryzmat tego, kim powinnam być według innych. A jednak wciąż czułam na sobie ciężar oczekiwań – tych z domu rodzinnego, z małej wsi pod Radomiem.
Kiedyś myślałam, że ucieczka do miasta rozwiąże wszystkie moje problemy. Że wystarczy zamknąć za sobą drzwi starego domu i już nigdy nie będę musiała wracać do rozmów o tym, dlaczego nie mam jeszcze męża, dzieci, dlaczego nie chcę przejąć gospodarstwa po tacie. Ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć.
W sobotę, kiedy rodzina miała się zebrać u mamy, cały dzień chodziłam po mieszkaniu jak struta. Próbowałam czytać książkę, ale litery rozmazywały mi się przed oczami. W końcu zadzwoniła Ola, moja młodsza siostra.
– Anka, co ty narobiłaś? Mama płacze od rana! – jej głos był pełen pretensji.
– Ola, ja po prostu… nie mogę już tego wszystkiego udźwignąć. Za każdym razem czuję się tam jak intruz. Wszyscy pytają o rzeczy, o których nie chcę rozmawiać.
– Ale to rodzina! – przerwała mi ostro. – Nie możesz tak po prostu odciąć się od wszystkich!
Zacisnęłam zęby. Ile razy jeszcze usłyszę to zdanie? Ile razy będę musiała tłumaczyć się z własnych wyborów?
– Może kiedyś zrozumiesz – odpowiedziałam cicho i rozłączyłam się.
Wieczorem zadzwonił tata. Zawsze był oszczędny w słowach.
– Aniu… Mama się martwi. Może jednak przyjedziesz?
– Tato… ja naprawdę nie mogę. Potrzebuję trochę spokoju.
– Spokój to my tu mamy – mruknął z przekąsem. – Ty zawsze byłaś inna.
Zrobiło mi się przykro. Czy naprawdę bycie „inną” to taka zbrodnia?
Przypomniałam sobie dzieciństwo na wsi: zapach świeżo skoszonej trawy, dźwięk traktora o świcie, kury biegające po podwórku. Dla wielu to sielanka. Dla mnie – klatka. Zawsze czułam się tam obco. Marzyłam o mieście, o anonimowości, o tym, by nikt nie zaglądał mi przez ramię.
Kiedy dostałam się na studia do Warszawy, mama płakała przez tydzień. Tata milczał, a Ola patrzyła na mnie jak na zdrajczynię. „Zobaczysz, wrócisz tu z podkulonym ogonem” – powiedziała wtedy babcia Hela.
Minęło dziesięć lat. Nie wróciłam.
W mieście nauczyłam się żyć po swojemu. Pracuję w wydawnictwie, mam kilku bliskich przyjaciół, czasem chodzę na randki – choć żadna nie skończyła się jeszcze czymś poważnym. Lubię swoje życie. Ale za każdym razem, gdy dzwoni telefon z domu, czuję ścisk w żołądku.
W niedzielę rano dostałam SMS-a od mamy: „Zostało dużo ciasta. Szkoda, że cię nie było.”
Przez chwilę miałam ochotę odpisać: „Szkoda, że nigdy mnie nie rozumieliście.” Ale skasowałam wiadomość.
Wieczorem zadzwoniła babcia Hela.
– Anka, ty już całkiem zapomniałaś o rodzinie? – jej głos był twardy jak zawsze.
– Babciu… ja po prostu potrzebuję trochę przestrzeni.
– Przestrzeń to masz między uszami! – prychnęła. – Kiedyś rodzina była najważniejsza! Teraz tylko te wasze miasta i kariera!
Poczułam łzy pod powiekami.
– Babciu… ja was kocham. Ale nie mogę żyć tak, jak wy chcecie.
– To po co ci było tyle nauki? Żeby teraz siedzieć sama w tym bloku?
Nie odpowiedziałam. Rozłączyłam się i długo siedziałam w ciemności.
Czy naprawdę jestem taka samolubna? Czy mam prawo układać sobie życie po swojemu?
W pracy koleżanka zapytała:
– Coś się stało? Wyglądasz na przygnębioną.
Opowiedziałam jej wszystko.
– Wiesz co? Moja mama też nie rozumie, że nie chcę wracać do rodzinnego domu co weekend – powiedziała Marta. – Ale masz prawo do własnych wyborów. Rodzina powinna to szanować.
Chciałabym w to uwierzyć.
Kilka dni później zadzwoniła Ola:
– Anka… Mama mówiła, że bardzo za tobą tęskni. Może byś jednak przyjechała na Wielkanoc?
Zawahałam się.
– Zastanowię się – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Wieczorem długo patrzyłam przez okno na światła miasta. Z jednej strony tęskniłam za domem – za zapachem ciasta drożdżowego mamy, za śmiechem Oli, nawet za gderaniem babci Heli. Z drugiej strony bałam się powrotu do roli tej „innej”, tej „dziwnej”, która wybrała swoje życie zamiast rodzinnych oczekiwań.
Czy można kochać rodzinę i jednocześnie chcieć być od niej daleko? Czy jestem egoistką?
Czasem myślę: może gdybym była bardziej jak Ola – pogodna, zgodna, zawsze gotowa pomóc w domu – byłoby łatwiej wszystkim? Ale wtedy nie byłabym sobą.
W końcu napisałam do mamy: „Mamo, kocham was bardzo. Potrzebuję jeszcze trochę czasu dla siebie.”
Nie odpisała od razu. Dopiero po kilku godzinach przyszło krótkie: „Rozumiem.”
Nie wiem, czy naprawdę rozumie. Ale wiem jedno: czasem trzeba postawić granicę, nawet jeśli boli.
Czy wy też kiedyś musieliście wybierać między sobą a rodziną? Jak poradziliście sobie z poczuciem winy i tęsknotą?