Pięć lat pod jednym dachem: Historia teściowej, która musiała zaopiekować się matką synowej
— Mamo, czy mogłabyś na chwilę usiąść? — zapytał mnie Bartek, mój jedyny syn, z niepokojem w głosie. Właśnie wróciłam z zakupów, a w kuchni pachniało świeżo upieczonym chlebem. Zawsze lubiłam te spokojne popołudnia na emeryturze, kiedy mogłam zająć się domem i wnukiem, małym Jasiem. Ale tego dnia czułam, że coś się zmieni.
Bartek usiadł naprzeciwko mnie, splótł dłonie i spojrzał mi prosto w oczy. — Mamo, wiem, że masz teraz więcej czasu… I wiem, że to dużo proszę… Ale czy mogłabyś zaopiekować się mamą Ani? — powiedział cicho.
Zamarłam. Ania, moja synowa, pracowała w Nowym Jorku od dwóch lat. Po ślubie nie mogła nawet przylecieć do Polski — pandemia pokrzyżowała wszystkie plany. Zawsze była dla mnie uprzejma, choć czułam dystans. Jej mama, pani Wanda, mieszkała sama w małym mieszkaniu na obrzeżach Warszawy. Ostatnio jej zdrowie zaczęło szwankować — miała problemy z sercem i coraz trudniej radziła sobie z codziennością.
— Bartek… — zaczęłam ostrożnie. — Przecież ledwo daję radę z Jasiem. A Wanda… my nigdy nie byłyśmy blisko.
Bartek spuścił wzrok. — Wiem, mamo. Ale Ania jest załamana. Nie może wrócić do Polski, a jej mama nie ma nikogo poza nami. Proszę cię…
Nie potrafiłam odmówić. Może to przez poczucie obowiązku, może przez miłość do syna i wnuka. Tak zaczęła się moja pięcioletnia przygoda, która okazała się największym wyzwaniem mojego życia.
Pierwsze tygodnie były trudne. Wanda wprowadziła się do nas z dwoma walizkami i naręczem leków. Była zamknięta w sobie, nieufna i wyraźnie niezadowolona z nowej sytuacji. Ja starałam się być uprzejma, ale czułam się jak intruz we własnym domu.
— Nie trzeba mi pomagać — powtarzała codziennie Wanda, kiedy próbowałam podać jej śniadanie albo pomóc przy kąpieli.
— Ale przecież ledwo pani chodzi…
— Poradzę sobie sama! — odpowiadała szorstko.
Wieczorami płakałam po cichu w łazience. Czułam się bezradna i samotna. Bartek pracował do późna, Ania dzwoniła tylko raz w tygodniu z Ameryki. Ja zostałam sama z chorą kobietą, która nie chciała mojej pomocy.
Z czasem sytuacja zaczęła się pogarszać. Wanda coraz częściej zapominała o lekach, gubiła się w mieszkaniu, czasem nie poznawała nawet własnego wnuka. Lekarz stwierdził początki demencji.
— Musi pani być cierpliwa — powiedział mi podczas jednej z wizyt domowych. — To trudna choroba dla całej rodziny.
Ale jak być cierpliwą, kiedy Wanda potrafiła krzyczeć na mnie bez powodu albo oskarżać o kradzież pieniędzy? Kiedy pewnego dnia znalazłam ją błąkającą się po klatce schodowej w piżamie, zrozumiałam, że już nie dam rady sama.
Zadzwoniłam do Ani.
— Aniu, ja już nie mam siły… Twoja mama potrzebuje profesjonalnej opieki. Ja też mam swoje lata…
Po drugiej stronie słyszałam tylko ciszę.
— Mamo Bartka… ja naprawdę nie mogę wrócić. Straciłabym pracę…
— Rozumiem — odpowiedziałam drżącym głosem. — Ale ja też jestem człowiekiem.
Przez kolejne miesiące żyliśmy jak na polu minowym. Każdy dzień był walką o przetrwanie — moją i Wandy. Czasem miałam ochotę uciec z domu i nigdy nie wracać. Ale patrzyłam na Jasia i wiedziałam, że muszę być silna dla niego.
Najtrudniejsze były święta. Kiedy cała rodzina zbierała się przy stole, Wanda siedziała w kącie i patrzyła w okno. Bartek próbował rozmawiać z nią o dawnych czasach, ale ona milczała albo mówiła rzeczy zupełnie oderwane od rzeczywistości.
Pewnej nocy obudził mnie hałas w kuchni. Znalazłam Wandę stojącą przy otwartym oknie.
— Chciałam tylko zobaczyć gwiazdy… — wyszeptała.
Wtedy po raz pierwszy poczułam do niej prawdziwe współczucie. Przestałam widzieć w niej tylko ciężar i obowiązek. Zobaczyłam samotną kobietę, która straciła wszystko: zdrowie, niezależność, córkę mieszkającą za oceanem.
Od tego momentu zaczęłam inaczej patrzeć na naszą relację. Starałam się być cierpliwsza, więcej rozmawiać z Wandą o jej młodości, słuchać jej opowieści o dawnych czasach w Lublinie. Czasem nawet się uśmiechała.
Ale choroba postępowała szybko. Po dwóch latach Wanda przestała chodzić i wymagała całodobowej opieki. Musiałam zatrudnić pielęgniarkę na kilka godzin dziennie — sama już nie dawałam rady.
Bartek coraz częściej unikał rozmów o matce Ani. Ania przysyłała pieniądze z Ameryki, ale coraz rzadziej dzwoniła.
Pewnego dnia Wanda po prostu zasnęła i już się nie obudziła.
Pogrzeb był skromny. Ania przyleciała na kilka dni — pierwszy raz od pięciu lat zobaczyłyśmy się twarzą w twarz.
— Dziękuję pani za wszystko — powiedziała mi cicho przy grobie matki.
Nie odpowiedziałam od razu. Przez pięć lat byłam dla Wandy wszystkim: opiekunką, powierniczką i jedyną rodziną na miejscu. Zapłaciłam za to własnym zdrowiem i samotnością.
Dziś patrzę na zdjęcie Wandy stojące na komodzie i zastanawiam się: czy zrobiłabym to jeszcze raz? Czy poświęcenie dla rodziny zawsze ma sens? Czy można wymagać od kogoś tak wiele tylko dlatego, że jest „rodziną”? Czasem myślę, że życie pisze dla nas scenariusze, których nigdy byśmy nie wybrali sami.