Czy dzieci naprawdę nas już nie potrzebują? Moja historia o pustym domu i szukaniu sensu po sześćdziesiątce

– Znowu nie odbiera – mruknęłam, odkładając telefon na stół. W kuchni pachniało kawą, a za oknem szarzał listopadowy poranek. Andrzej, mój mąż, siedział naprzeciwko i udawał, że czyta gazetę, ale widziałam, jak kątem oka zerka na mnie z niepokojem.

– Może zajęta w pracy, Halina. Daj spokój, oddzwoni – próbował mnie pocieszyć, ale w jego głosie wyczułam tę samą nutę rozczarowania.

Nasza córka, Kasia, od dwóch lat mieszka w Warszawie. Syn, Tomek, wyjechał do Wrocławia zaraz po studiach. Oboje mają swoje życie, swoje sprawy. I coraz rzadziej dzwonią. Kiedyś myślałam, że to minie, że wrócą do rodzinnego domu choćby na święta. Ale w zeszłym roku Kasia pojechała z narzeczonym do jego rodziców, a Tomek został za granicą „bo taniej wrócić po Nowym Roku”.

– A pamiętasz, jak jeszcze niedawno wszyscy razem siedzieliśmy przy stole? – zapytałam cicho Andrzeja.

– Pamiętam – odpowiedział krótko. – Ale dzieci dorosły. Musimy się z tym pogodzić.

Łatwo powiedzieć. Przez całe życie byłam dla nich – gotowałam, prałam, pomagałam w lekcjach, rozwiązywałam konflikty. Teraz czuję się jak stary mebel, który stoi w kącie i nikomu nie jest potrzebny.

Wczoraj próbowałam zadzwonić do Tomka. Odebrał po kilku sygnałach.

– Cześć mamo, co tam?

– Chciałam tylko zapytać, jak się czujesz…

– Wszystko okej, ale jestem w biegu. Oddzwonię później, dobrze?

Nie oddzwonił.

Wieczorem usiedliśmy z Andrzejem przed telewizorem. Oglądaliśmy jakiś serial, ale nie pamiętam nawet tytułu. Myśli krążyły wokół dzieci. Czy coś zrobiliśmy źle? Czy za bardzo ich rozpieszczaliśmy? A może za mało?

Następnego dnia postanowiłam napisać do Kasi wiadomość:

„Cześć kochanie! Może wpadniesz w weekend na obiad?”

Odpisała dopiero po kilku godzinach:

„Mamo, mam tyle pracy… Może innym razem?”

Poczułam ukłucie w sercu. Przecież zawsze gotowałam jej ulubione pierogi z serem! Czy naprawdę nie ma dla nas czasu?

Andrzej próbował mnie pocieszać:

– Halina, musimy nauczyć się żyć dla siebie. Może pojedziemy gdzieś na kilka dni? Do Zakopanego?

– A jeśli zadzwonią? Jeśli będą nas potrzebować?

– Halina… Oni już nas nie potrzebują tak jak kiedyś.

Te słowa bolały bardziej niż chciałam przyznać. Przez kilka dni chodziłam jak struta. W końcu zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Zosia.

– Halinko, chodź na herbatę! Pogadamy.

Poszłam. U niej zawsze było gwarno – wnuki biegały po mieszkaniu, synowa krzątała się po kuchni. Zazdrościłam jej tej bliskości rodziny.

– Wiesz co? – powiedziała Zosia. – Moje dzieci też mają swoje życie. Ale jak czegoś potrzebują – dzwonią. A tak na co dzień? Trzeba nauczyć się być szczęśliwym samemu ze sobą.

Wracałam do domu z ciężkim sercem. Przez okno widziałam Andrzeja siedzącego przy stole i patrzącego w pustkę.

Wieczorem usiedliśmy razem i zaczęliśmy rozmawiać – pierwszy raz od dawna szczerze.

– Andrzej… Ja się boję tej pustki. Boję się, że już nigdy nie będziemy nikomu potrzebni.

– Halina… Może czas pomyśleć o sobie? Zawsze byliśmy dla innych. Może teraz powinniśmy być dla siebie?

Zaczęliśmy planować wyjazd do Zakopanego. Po raz pierwszy od lat poczułam dreszcz ekscytacji. Ale w głębi duszy czułam żal – czy to już naprawdę koniec naszej roli jako rodziców?

W piątek zadzwoniła Kasia.

– Mamo… Przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Mam tyle na głowie… Ale myślę o Was często.

Poczułam łzy pod powiekami.

– My też o Tobie myślimy, kochanie.

Rozłączyłyśmy się szybko – Kasia musiała wracać do pracy. Ale ten telefon dał mi trochę nadziei.

Dziś siedzę przy kuchennym stole i piszę tę historię. Może ktoś z Was czuje to samo? Czy naprawdę jesteśmy już niepotrzebni naszym dzieciom? A może to czas, by nauczyć się być potrzebnym samemu sobie?

Czy ktoś z Was też boi się tej pustki? Jak sobie z tym radzicie?