Mój zięć, jego zasady i nasza rodzina na krawędzi

– Znowu? – zapytałam, ledwo powstrzymując drżenie głosu. Stałam w kuchni, ścierka w dłoni, a moja córka, Marta, patrzyła na mnie z uporem i czymś na kształt żalu. – Mamo, proszę cię… Tomek nie mógł inaczej. Wiesz, jaki on jest.

Wiedziałam. Aż za dobrze. Tomek, mój zięć, od pięciu lat regularnie tracił pracę. Za każdym razem powód był ten sam: „zasady”. Zawsze znalazł coś nieuczciwego, niesprawiedliwego – a potem walczył z tym do upadłego. Najpierw w szkole jako nauczyciel – bo dyrektor kazał przymykać oko na ściąganie. Potem w urzędzie miasta – bo przełożony chciał „załatwić” coś znajomemu. Wreszcie w firmie informatycznej – bo szef kazał mu podpisać nie do końca zgodny z prawdą raport.

Za każdym razem kończyło się tak samo: Tomek odchodził albo był zwalniany. A Marta… Marta zawsze stała za nim murem. Nawet kiedy płakała w nocy, bo nie wiedziała, z czego zapłacą czynsz.

– Mamo, on nie może udawać, że nic się nie dzieje! – powtarzała mi raz po raz. – Przecież to byłoby nieuczciwe!

A ja patrzyłam na nią i czułam, jak narasta we mnie bezsilność. Bo przecież rozumiałam Tomka. Sama uczyłam dzieci, żeby były uczciwe. Ale życie… życie jest bardziej skomplikowane.

Tego dnia Tomek wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Wszedł do kuchni, rzucił torbę na krzesło i spojrzał na mnie z tym swoim zmęczonym, ale dumnym wyrazem twarzy.

– Pani Zosiu… – zaczął cicho. – Przepraszam, że znowu muszę panią prosić o pomoc.

Zacisnęłam usta. Ile razy już to słyszałam? Ile razy płaciłam za ich rachunki? Ile razy kupowałam wnukom buty na zimę?

– Tomek… – zaczęłam ostrożnie. – Może czasem warto… przymknąć oko? Dla rodziny?

Spojrzał na mnie tak, jakby go uderzyła. Marta natychmiast stanęła po jego stronie.

– Mamo! Nie możesz tego od niego wymagać! On nie jest taki!

– Ale wy jesteście rodzicami! Macie dzieci! – głos mi się załamał.

Zapadła cisza. Tylko zegar tykał głośno nad lodówką.

Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, jak bardzo kocham Martę i wnuki. Jak bardzo chciałabym im pomóc… ale czy naprawdę powinnam? Czy pomagając im finansowo, nie utwierdzam Tomka w przekonaniu, że zawsze ktoś ich uratuje?

Następnego dnia zadzwoniła do mnie siostra.

– Zosia, musisz postawić granicę – powiedziała stanowczo. – Oni nigdy nie staną na nogi, jeśli będziesz ich ciągle ratować.

Ale jak postawić granicę własnemu dziecku? Jak patrzeć na to, że wnuki chodzą w za małych butach?

Kilka dni później Marta przyszła do mnie sama. Była blada i zmęczona.

– Mamo… Tomek dostał propozycję pracy w Warszawie. Ale to oznacza przeprowadzkę…

Zamarłam. Warszawa? Daleko od nas, od mojego wsparcia…

– A co ty o tym myślisz? – zapytałam cicho.

Marta spuściła wzrok.

– Boję się, mamo. Boję się, że znowu coś się wydarzy… Ale kocham go. I wierzę w niego.

Przytuliłam ją mocno. Poczułam jej drżenie.

– Marto… czasem miłość to też umiejętność stawiania granic. Może powinnaś mu powiedzieć, że boisz się o waszą przyszłość?

Popatrzyła na mnie z wyrzutem.

– On by tego nie zrozumiał…

I wtedy dotarło do mnie coś strasznego: moja córka była równie uzależniona od jego zasad jak on sam.

Tydzień później wyjechali do Warszawy. Zostawiłam im trochę pieniędzy „na start”. Obiecałam sobie, że to ostatni raz.

Dziś siedzę przy pustym stole i myślę o nich. Czy Tomek znowu straci pracę? Czy Marta w końcu się zbuntuje? Czy wnuki będą miały normalne dzieciństwo?

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę warto być zawsze wiernym swoim zasadom? Czy rodzina powinna cierpieć przez czyjś idealizm? A może to ja jestem zbyt pragmatyczna i nie rozumiem prawdziwej odwagi?

Czy ktoś z was był kiedyś w podobnej sytuacji? Co byście zrobili na moim miejscu?