Serce Piotra: Miłość matki, która nie zna granic

– Nie! Nie możesz mi tego zrobić! – krzyknęłam, czując jak świat wali mi się na głowę. Lekarz patrzył na mnie z wyrazem współczucia, ale jego oczy były zmęczone. Widział już setki takich matek jak ja. – Pani Anno, Piotr nie wróci. Jego serce może uratować czyjeś życie…

W tamtej chwili chciałam tylko, żeby wszyscy dali mi spokój. Chciałam wrócić do domu, do kuchni pachnącej kawą, gdzie Piotr zawsze wpadał po szkole i rzucał plecak na podłogę. Chciałam usłyszeć jego śmiech, zobaczyć bałagan w jego pokoju. Ale wiedziałam, że to już niemożliwe.

Piotr miał zaledwie siedemnaście lat. Wyszedł na rower z kolegami i nie wrócił. Wypadek samochodowy – tak powiedzieli. Kierowca był pijany. Mój świat rozpadł się na kawałki w ciągu kilku sekund.

Mąż, Marek, stał obok mnie jak cień. Nie płakał. Nigdy nie płakał przy mnie. Widziałam tylko, jak jego dłonie drżą, kiedy podpisał zgodę na pobranie organów. Ja nie mogłam tego zrobić. Czułam się tak, jakby ktoś wyrywał mi serce z piersi.

Przez kolejne dni żyłam jak w transie. Ludzie przychodzili, przynosili jedzenie, kwiaty, mówili: „Trzymaj się”, „Czas leczy rany”. Kłamali. Czas niczego nie leczył.

Pewnej nocy usiadłam przy stole i zaczęłam pisać list do Piotra. Pisałam o wszystkim – o tym, jak bardzo za nim tęsknię, jak bardzo go kocham i jak bardzo nienawidzę tego kierowcy. Pisałam też o tej dziewczynie, która dostała jego serce. Walentyna. Miała wtedy szesnaście lat i od dziecka chorowała na serce.

Nie chciałam jej znać. Przez długi czas czułam do niej irracjonalną złość – bo żyje dzięki mojemu synowi, bo jej matka może ją przytulić, a ja już nigdy nie przytulę Piotra. Ale potem zaczęły przychodzić listy od Walentyny. Najpierw krótkie podziękowania, potem coraz dłuższe opowieści o jej życiu.

„Dzięki Pani synowi mogę znowu biegać po parku” – pisała. „Mogę śmiać się z moją młodszą siostrą i planować przyszłość”.

Któregoś dnia Marek zapytał: – Może powinnaś ją poznać? – Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – Po co? Żeby zobaczyć, jak bije serce Piotra w obcym ciele?

Ale myśl o spotkaniu zaczęła kiełkować w mojej głowie. Zaczęłam śledzić Walentynę na Facebooku – widziałam jej zdjęcia ze szpitala, potem z pierwszego biegu po operacji. Była szczupła, miała długie ciemne włosy i uśmiech pełen życia.

W końcu napisała: „Chciałabym się z Panią spotkać”.

Bałam się tego spotkania bardziej niż czegokolwiek w życiu. Przez całą drogę do Warszawy trzymałam w dłoni stary sweter Piotra – ten, który zawsze nosił zimą.

Walentyna czekała na mnie w kawiarni przy dworcu. Kiedy weszłam, od razu ją poznałam. Wstała i podeszła do mnie niepewnie.

– Dzień dobry… Pani Anna?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu ją przytuliłam. Poczułam pod ręką bicie jej serca – serca mojego syna.

Usiadłyśmy naprzeciwko siebie. Walentyna mówiła dużo – o szpitalu, o strachu przed śmiercią, o tym, jak bardzo chciała żyć dla swojej rodziny. Słuchałam jej i czułam dziwną ulgę. Może pierwszy raz od śmierci Piotra poczułam coś innego niż ból.

– Czasem mam wrażenie… że to nie jest tylko moje serce – powiedziała cicho Walentyna. – Że ono pamięta…

Wróciłam do domu z mieszanymi uczuciami. Marek zapytał: – I co teraz?

Nie wiedziałam. Przez kolejne tygodnie spotykałyśmy się z Walentyną coraz częściej. Zaczęłam traktować ją jak własną córkę – gotowałam dla niej rosół, słuchałam jej zwierzeń o chłopakach i szkole.

Ale nie wszyscy w rodzinie rozumieli moją decyzję. Moja matka mówiła: – To chore! Jak możesz tak się przywiązywać do tej dziewczyny? To nie jest Piotr!

Brat Piotra unikał Walentyny jak ognia. – To dziwne… – powtarzał tylko.

Czułam się rozdarta między lojalnością wobec rodziny a potrzebą bliskości z Walentyną. Wiedziałam jednak jedno: dzięki niej cząstka Piotra nadal żyje.

Minęły dwa lata od śmierci mojego syna. Wciąż boli, ale już inaczej. Czasem łapię się na tym, że uśmiecham się na widok Walentyny biegającej po parku albo słysząc jej śmiech przez telefon.

Czy to znaczy, że pogodziłam się ze stratą? Nie wiem. Może nigdy się nie pogodzę.

Często pytam siebie: czy dobrze zrobiłam? Czy oddanie serca Piotra naprawdę było aktem miłości? A może to tylko sposób na to, by nie pozwolić mu odejść?

Może nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania. Ale wiem jedno: miłość matki nie kończy się wraz ze śmiercią dziecka.

A Wy? Czy potrafilibyście oddać serce ukochanej osoby komuś obcemu? Czy to naprawdę daje ukojenie? Czy może tylko przedłuża ból?