Przez osiem lat opiekowałam się teściem synowej. Nikt nigdy nie powiedział „dziękuję” – czy naprawdę jestem nikim dla tej rodziny?
– Znowu nie podano mu leków na czas! – krzyknęła Marta, moja synowa, wchodząc do kuchni z miną pełną pretensji. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując domyć kolejną plamę z pościeli jej ojca. Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystkim i wybiec z tego domu, ale tylko westchnęłam ciężko.
– Przecież podałam mu je godzinę temu – odpowiedziałam cicho, nie patrząc jej w oczy. – Sprawdź w szafce, tam jest rozpiska.
Marta przewróciła oczami i wyszła bez słowa. Zostałam sama z szumem wody i własnymi myślami. Od ośmiu lat opiekowałam się jej ojcem, panem Stanisławem. Osiem długich lat, odkąd po udarze trafił do naszego domu, bo „nie było innego wyjścia”. Mój mąż, Andrzej, zgodził się bez wahania. „To tylko na chwilę, dopóki nie stanie na nogi” – mówił wtedy. Minęło osiem lat.
Początkowo byłam pełna współczucia. Pan Stanisław był cichy, wdzięczny za każdą pomoc. Ale z czasem choroba postępowała, a on stawał się coraz bardziej wymagający. Noce bez snu, bo wołał mnie co godzinę. Dni pełne sprzątania, karmienia, podawania leków. Marta i mój syn Tomek pracowali do późna, a Andrzej… Andrzej coraz częściej znikał w garażu lub wychodził na długie spacery.
Pamiętam jedną z pierwszych kłótni:
– Mamo, przecież to nie twoja sprawa! – syknął Tomek, gdy próbowałam zasugerować, że może powinni zatrudnić opiekunkę.
– A czyja? – zapytałam wtedy z goryczą. – Przecież wy nawet nie wiecie, jakie leki bierze wasz dziadek!
– Przesadzasz – rzuciła Marta. – Przecież masz czas, jesteś na emeryturze.
To słowo – „masz czas” – dźwięczało mi w uszach przez lata. Jakby bycie na emeryturze oznaczało, że moje życie przestało mieć znaczenie. Że jestem tylko dodatkiem do ich wygody.
Z czasem pan Stanisław przestał mówić. Patrzył na mnie tymi swoimi smutnymi oczami i czasem ściskał moją dłoń. To były jedyne momenty, kiedy czułam się potrzebna. Ale nikt poza nim tego nie widział.
W święta zawsze siedziałam przy nim, podczas gdy reszta rodziny śmiała się przy stole. Gdy umarła moja przyjaciółka Zosia i chciałam pójść na pogrzeb, usłyszałam:
– Mamo, przecież ktoś musi zostać z dziadkiem! – powiedział Tomek bez cienia współczucia.
Wtedy pierwszy raz poczułam się jak więzień we własnym domu.
Czasami próbowałam rozmawiać z Andrzejem:
– Może powinniśmy porozmawiać z Martą? Może ona powinna bardziej się zaangażować?
– Daj spokój, Halina – odpowiadał zmęczonym głosem. – Przecież robisz to najlepiej.
Czyli co? Mam być niezastąpiona? Mam być niewidzialna?
Najgorsze były te dni, kiedy pan Stanisław miał gorszy nastrój i krzyczał przez sen. Wtedy Marta wpadała do pokoju i patrzyła na mnie z wyrzutem:
– Może powinnaś go czymś uspokoić? Przecież znasz się na tym lepiej niż ja!
A ja? Ja już nie miałam siły nawet płakać.
Osiem lat minęło jak jeden dzień i jednocześnie jak cała wieczność. W tym czasie urodziła się moja wnuczka Ola. Pamiętam, jak bardzo chciałam ją zabrać na spacer do parku. Ale zawsze coś stawało na przeszkodzie:
– Mamo, może innym razem? Dziadek dzisiaj źle się czuje.
Zaczęłam czuć żal do wszystkich: do Marty za jej obojętność, do Tomka za brak wdzięczności, do Andrzeja za ucieczkę od problemu… Ale najbardziej do siebie – za to, że pozwoliłam się tak wykorzystać.
Gdy pan Stanisław odszedł tej zimy, poczułam ulgę i… pustkę. Nikt nie przyszedł do mnie z podziękowaniem. Nie było nawet rozmowy o tym, jak bardzo się starałam. Marta płakała nad trumną ojca, Tomek tulił ją mocno. Ja stałam z boku.
Po pogrzebie wróciliśmy do domu. Wszyscy rozeszli się do swoich pokoi. Siedziałam w kuchni przy zimnej herbacie i patrzyłam przez okno na śnieg spadający na ogród.
Wtedy weszła Ola:
– Babciu… a ty jesteś smutna?
Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się przez łzy:
– Trochę tak, kochanie.
Przytuliła mnie mocno i wyszeptała:
– Ja ci dziękuję.
To jedno „dziękuję” od dziecka było wszystkim, czego potrzebowałam przez te wszystkie lata.
Ale czy naprawdę musiałam czekać aż osiem lat na jedno słowo wdzięczności? Czy rodzina to tylko obowiązek i poświęcenie? Czy ktoś jeszcze kiedyś doceni to, co robią tacy ludzie jak ja?
Czy wy też czuliście się kiedyś niewidzialni dla własnych bliskich?