„Odchodzę” – powiedziała spokojnie moja żona. „Ona nie pozwoli nam żyć w spokoju”

„Odchodzę” – powiedziała spokojnie moja żona, patrząc mi prosto w oczy. W jej głosie nie było ani krzty gniewu, tylko zmęczenie i rezygnacja. „Ona nie pozwoli nam żyć w spokoju.” W tym momencie czas jakby się zatrzymał. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, a za oknem powoli zapadał zmierzch. Moja matka, Alina, stała oparta o framugę drzwi i patrzyła na nas z wyższością, jakby właśnie wygrała jakąś niewidzialną wojnę.

Wszystko zaczęło się kilka lat wcześniej, kiedy przyprowadziłem do domu Ewę. Była inna niż wszystkie dziewczyny, które znałem – cicha, zamyślona, z tym swoim lekko ironicznym uśmiechem. Moja matka od razu ją oceniła. „Gdzie znalazłeś tę nieprzyjemną dziewczynę?” zapytała wtedy z pogardą. „Ona nie jest taka…” próbowałem tłumaczyć, ale Alina już miała wyrobione zdanie. Dla niej Ewa była zagrożeniem – kimś obcym, kto miał rozbić naszą małą rodzinę.

Przez pierwsze miesiące próbowałem balansować między nimi. Zapraszałem mamę na obiady, licząc na to, że z czasem się polubią. Ale każde spotkanie kończyło się spięciem. Mama krytykowała wszystko: od sposobu, w jaki Ewa kroi warzywa, po to, jak się ubiera i jak mówi. „W naszej rodzinie nie jada się tak tłusto”, „Nie powinnaś tyle mówić o pracy przy stole”, „Davidzie, czy ty naprawdę musisz słuchać tych jej opowieści?” – te słowa padały raz za razem.

Ewa początkowo starała się być uprzejma. Uśmiechała się, milczała, znosiła kąśliwe uwagi. Ale widziałem, jak z każdym tygodniem gaśnie w niej radość. Zaczęła unikać wspólnych spotkań, zamykała się w sobie. Czułem się rozdarty – kochałem Ewę, ale nie potrafiłem sprzeciwić się matce. Wychowałem się w przekonaniu, że rodzina jest najważniejsza i że matka zawsze wie lepiej.

Pewnego wieczoru wróciłem do domu i zastałem Ewę płaczącą w łazience. Siedziała na podłodze, skulona, z czerwonymi oczami. „Nie dam już rady” – wyszeptała. „Twoja mama mnie nienawidzi. Ja… ja nie chcę tak żyć.” Usiadłem obok niej i objąłem ją ramieniem. „To tylko mama… ona musi się przyzwyczaić…” próbowałem ją pocieszyć, ale sam nie wierzyłem w swoje słowa.

Następnego dnia zadzwoniła mama. „Davidzie, musimy porozmawiać.” Spotkaliśmy się w jej mieszkaniu na Pradze. Siedziała przy stole z filiżanką herbaty i patrzyła na mnie surowo. „Ta dziewczyna cię zmienia” – zaczęła bez ogródek. „Nie jesteś już moim synem. Ona cię ode mnie zabiera.”

„Mamo, Ewa mnie kocha. Chcę z nią być” – powiedziałem cicho.

„Miłość? Co ty wiesz o miłości? Ona cię wykorzystuje! Zobaczysz, jeszcze będziesz tego żałował.”

Wróciłem do domu rozbity. Ewa czekała na mnie w kuchni. „I co powiedziała?” zapytała bez nadziei.

„Nic nowego” – westchnąłem.

Przez kolejne miesiące sytuacja tylko się pogarszała. Mama dzwoniła codziennie, wypytywała o każdy szczegół naszego życia. Czułem się jak dziecko pod nadzorem. Ewa coraz częściej wychodziła z domu sama, wracała późno, milcząca i zamknięta w sobie.

W końcu przyszedł ten dzień – dzień, którego najbardziej się bałem. Siedzieliśmy przy stole podczas niedzielnego obiadu. Mama przyszła niezapowiedziana i od progu zaczęła krytykować Ewę za wszystko: za to, że ziemniaki są niedogotowane, że obrus jest pognieciony, że mieszkanie jest za małe i za ciemne.

Ewa nagle wstała od stołu. Jej policzki były czerwone ze złości i upokorzenia.

„Dość!” – krzyknęła. „Nie będę dłużej udawać! Alino, nigdy mnie pani nie zaakceptuje! Davidzie… wybierz!”

Zapadła cisza tak gęsta, że aż bolały mnie uszy.

Mama spojrzała na mnie triumfalnie.

„No proszę! Widzisz? Ona chce cię ode mnie odciągnąć!”

Patrzyłem na Ewę i czułem, jak serce mi pęka.

„Davidzie?” – powtórzyła Ewa cicho.

Nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem.

Ewa spojrzała na mnie ostatni raz i wyszła z mieszkania bez słowa.

Mama usiadła naprzeciwko mnie i uśmiechnęła się zimno.

„Zobaczysz, jeszcze mi podziękujesz.”

Ale ja nie czułem ulgi ani wdzięczności – tylko pustkę.

Minęły tygodnie. Próbowałem dzwonić do Ewy, pisać wiadomości – bez odpowiedzi. Mama zachowywała się tak, jakby nic się nie stało: zapraszała mnie na obiady, opowiadała o sąsiadkach i nowych przepisach na pierogi.

Ale ja nie mogłem przestać myśleć o Ewie. O tym, jak bardzo ją zraniłem swoją biernością. O tym, że pozwoliłem matce zniszczyć coś pięknego tylko dlatego, że bałem się postawić granicę.

Któregoś dnia spotkałem Ewę przypadkiem na ulicy. Wyglądała inaczej – była spokojna, pewna siebie.

„Cześć” – powiedziałem niepewnie.

Spojrzała na mnie chłodno.

„Cześć.”

„Przepraszam…” zacząłem.

„Nie musisz” – przerwała mi. „Już wszystko rozumiem.”

Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów.

Teraz siedzę sam w pustym mieszkaniu i zastanawiam się: czy naprawdę musiałem wybierać? Czy można kochać dwie osoby jednocześnie i nie ranić żadnej? Dlaczego tak trudno postawić granicę między tym, co było, a tym, co mogło być? Może ktoś z was zna odpowiedź…