„Codziennie gotuję od nowa, bo Henryk nie tknie odgrzewanego. Czy to jeszcze miłość, czy już niewola?”
— Znowu schabowe? — Henryk marszczy brwi, patrząc na talerz, który właśnie postawiłam przed nim na stole. — Przecież to z wczoraj.
Czuję, jak krew napływa mi do twarzy. Przecież smażyłam je rano, zanim wyszłam do pracy! Ledwo zdążyłam odprowadzić dzieci do szkoły, a już stałam przy kuchence, żeby wszystko było świeże. Ale dla Henryka „świeże” znaczy „prosto z patelni”, a nie „zrobione kilka godzin temu”.
— Henryk, to nie jest z wczoraj. Rano smażyłam, specjalnie dla ciebie — mówię cicho, ale w środku aż się gotuję.
On tylko wzdycha i odsuwa talerz. — Nie rozumiesz, że nie mogę jeść zimnego mięsa? Poza tym, jak coś leży kilka godzin, to już nie to samo.
W tej chwili mam ochotę rzucić wszystkim i wyjść. Ale dzieci patrzą na mnie szeroko otwartymi oczami. Zosia ma siedem lat i już wie, że lepiej się nie odzywać, kiedy tata jest niezadowolony. Kuba udaje, że nie słyszy, ale widzę, jak ściska widelec w dłoni.
Od lat żyję w tym rytmie: pobudka o piątej trzydzieści, żeby zdążyć zrobić śniadanie — jajecznica musi być na świeżo, chleb podpieczony na patelni. Potem szybkie pakowanie kanapek dla dzieci (Henryk kanapek nie uznaje), a dla niego gotuję rano zupę albo smażę kotlety na lunch. Po pracy biegiem do domu — obiad musi być gorący i pachnący, bo inaczej usłyszę: „Nie mogłaś zrobić czegoś normalnego?”.
Czasem pytam siebie: czy to jeszcze troska o rodzinę, czy już niewolnictwo? Moja mama mówiła: „Mężczyzna musi mieć dobrze w domu”. Ale czy to znaczy, że ja mam nie mieć życia?
Ostatnio próbowałam porozmawiać z Henrykiem:
— Może byśmy czasem coś odgrzali? Albo zamówili pizzę?
Popatrzył na mnie jak na wariatkę:
— Chcesz mnie truć tymi chemikaliami? Poza tym, co to za żona, która nie potrafi ugotować obiadu?
Wtedy poczułam się jak dziecko przy tablicy — winna i bezradna. Przecież pracuję na pełen etat w urzędzie miasta, po pracy odbieram dzieci, robię zakupy, gotuję, sprzątam. Wieczorem padam na twarz. Ale Henryk tego nie widzi.
Czasem rozmawiam o tym z koleżankami z pracy. Basia mówi:
— Ja bym mu postawiła sprawę jasno: albo jesz to, co jest, albo gotuj sobie sam.
Ale ja wiem, że u nas tak się nie da. Henryk potrafi się obrazić na tydzień. Przestaje się odzywać, chodzi po domu jak cień. Dzieci wtedy są spięte, ja chodzę na palcach.
Najgorsze są weekendy. Wtedy Henryk oczekuje trzech ciepłych posiłków dziennie. W sobotę rano już słyszę:
— Co dziś na śniadanie? Mam nadzieję, że nie te suche bułki z wczoraj.
Czasem próbuję być sprytna — podgrzewam zupę z poprzedniego dnia i udaję, że właśnie ją ugotowałam. Ale on zawsze wyczuje:
— To nie jest świeże! — mówi z wyrzutem.
Zdarzało się, że płakałam po nocach ze zmęczenia i bezsilności. Raz nawet zasnęłam przy stole z głową na rękach. Obudził mnie głos Henryka:
— Nie możesz się tak obijać! Kto zrobi dzieciom kolację?
Ostatnio coraz częściej myślę o tym, żeby coś zmienić. Ale boję się konfliktu. Boję się tego jego milczenia i tych spojrzeń pełnych zawodu. Boję się też o dzieci — żeby nie musiały żyć w napięciu.
Wczoraj wieczorem Zosia przyszła do mnie do kuchni:
— Mamo, dlaczego tata zawsze jest zły?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przytuliłam ją mocno i powiedziałam tylko:
— To nie twoja wina.
Ale w środku czułam żal i wstyd.
Dziś rano znów wstałam o świcie. Smażyłam jajka i myślałam: ile jeszcze wytrzymam? Czy naprawdę muszę codziennie gotować od nowa? Czy moje życie ma polegać tylko na spełnianiu cudzych oczekiwań?
Patrzę na swoje odbicie w kuchennej szybie i pytam siebie: czy jestem jeszcze sobą? Czy ktoś z was też tak miał? Jak znaleźć siłę, żeby zawalczyć o siebie — i czy w ogóle warto?