Ostatni Oddech Małego Szymka – Historia, Której Nie Zapomnę Nigdy

– Mamo, Szymek znowu kaszle! – usłyszałam przerażony głos mojej córki, Zosi, kiedy wbiegła do kuchni z rozczochranymi włosami i łzami w oczach. Była niedziela, godzina szósta rano. W domu pachniało jeszcze świeżo zaparzoną kawą, a ja próbowałam zebrać myśli po nieprzespanej nocy. Szymek miał tylko 18 miesięcy, a od wczoraj wieczorem był nieswój – gorączka, kaszel, płacz. Zwykłe przeziębienie, mówiłam sobie w duchu, ale gdzieś głęboko czułam niepokój, który ściskał mi gardło.

Wbiegłam do pokoju dzieci. Szymek leżał skulony w łóżeczku, jego policzki były rozpalone, a oddech szybki i płytki. – Kochanie, już jestem – szepnęłam, biorąc go na ręce. Był taki lekki… za lekki. – Andrzej! – zawołałam męża. – Musimy jechać do szpitala. Teraz!

W samochodzie panowała cisza. Andrzej prowadził nerwowo, zaciskając dłonie na kierownicy. Zosia siedziała z tyłu i tuliła swojego pluszowego misia. Ja trzymałam Szymka na kolanach, czując jak jego ciało drży. W głowie miałam tysiące myśli: co jeśli to coś poważnego? Czy mogłam coś przeoczyć? Czy jestem złą matką?

Na izbie przyjęć czekaliśmy wieczność. Lekarze zadawali pytania, badali Szymka, pobierali krew. Widziałam ich spojrzenia – poważne, skupione. W końcu jedna z lekarek podeszła do nas i powiedziała: – Państwa syn jest w bardzo ciężkim stanie. Musimy go natychmiast przewieźć na OIOM.

Poczułam, jak świat się zatrzymuje. Andrzej objął mnie ramieniem, ale ja czułam tylko pustkę i przerażenie. Zosia zaczęła płakać głośno, a ja nie miałam siły jej pocieszyć.

Kolejne godziny były jak koszmar na jawie. Siedzieliśmy na zimnym korytarzu szpitala, patrząc na drzwi oddziału intensywnej terapii. Przychodziły pielęgniarki, lekarze – każdy z nich miał tę samą minę: współczucie wymieszane z bezsilnością.

– Proszę państwa… – usłyszeliśmy w końcu. Lekarz miał łzy w oczach. – Robimy wszystko, co możemy, ale stan Szymka jest bardzo ciężki. Proszę być przygotowanym na najgorsze.

Andrzej zaczął krzyczeć na lekarza: – Jak to najgorsze?! Przecież on był zdrowy! To niemożliwe! Musicie coś zrobić!

Ja tylko siedziałam i patrzyłam w ścianę. Czułam się jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi.

Nad ranem pozwolili nam wejść do sali. Szymek leżał podłączony do aparatury, taki malutki wśród tych wszystkich kabli i maszyn. Usiadłam przy jego łóżku i zaczęłam szeptać mu do ucha: – Kocham cię, syneczku. Jesteś moim światem…

Andrzej stał z boku, zaciskając pięści. Widziałam w jego oczach gniew i rozpacz. Zosia tuliła się do mnie i pytała: – Mamo, Szymek wyzdrowieje?

Nie umiałam odpowiedzieć.

Godziny mijały powoli. Lekarze walczyli o życie naszego synka, ale jego stan się pogarszał. W pewnym momencie pielęgniarka podeszła do nas i powiedziała cicho: – Proszę się pożegnać.

Nie pamiętam dokładnie tej chwili. Pamiętam tylko ból tak wielki, że nie mogłam oddychać. Pamiętam krzyk Andrzeja i płacz Zosi. Pamiętam ciszę po tym wszystkim.

Po powrocie do domu wszystko było inne. Pokój Szymka stał pusty, zabawki leżały nieruszone na półkach. Andrzej zamknął się w sobie – przestał ze mną rozmawiać, zaczął coraz częściej wychodzić z domu bez słowa. Zosia pytała codziennie: – Kiedy Szymek wróci?

Nie wiedziałam, jak żyć dalej. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Rodzina próbowała nas wspierać, ale ich słowa bolały bardziej niż milczenie:

– Musicie być silni dla Zosi…
– Czas leczy rany…
– Może Bóg tak chciał…

Chciałam krzyczeć: Nie rozumiecie! Straciłam część siebie!

Zaczęliśmy się kłócić z Andrzejem o wszystko: o to, kto zawinił; o to, czy powinniśmy byli szybciej jechać do szpitala; o to, czy powinniśmy rozmawiać z Zosią o śmierci brata.

Pewnego wieczoru Andrzej wrócił późno i powiedział:
– Nie mogę tu dłużej być… Wszystko mi go przypomina.

Zostałam sama z Zosią i swoim bólem.

Minęły miesiące zanim zaczęłam powoli oddychać bez łez w oczach. Zosia dorastała szybciej niż powinna – nauczyła się nie pytać o brata, nauczyła się tulić mnie wtedy, kiedy ja powinnam tulić ją.

Czasem siadam w pustym pokoju Szymka i zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy kiedykolwiek wybaczę sobie to, że go straciłam?

Dziś wiem jedno: żałoba nie mija nigdy całkiem. Uczymy się żyć z bólem, ale on zawsze gdzieś jest.

Czy można jeszcze kiedyś być szczęśliwym po takiej stracie? Czy ktoś z was znalazł odpowiedź na to pytanie?